Dalmacja, tym razem służbowo.

Chyba się zanadto rozpędziłem z tą Dalmacją. Bo prawda jest taka, że udało mi się wygospodarować tylko parę chwil w Trogirze i Splicie. Ale oczywiście dobre i to. Miałem sposobność odwiedzać te dwa miasta już kilka razy, ale po raz pierwszy zdarzyła mi się sytuacja, że w biznesy zabrałem ze sobą aparat. I to z gorącym postanowieniem, że użyję go w sposób nieco inny niż zwykle. Wykręciłem zooma, założyłem 35 i... po pracy w miasto. Sam! To się jeszcze nigdy wcześniej nie zdarzyło.

Trogir to maleńkie miasto, raptem kilka tysięcy mieszkańców. Ze stoczni można pooglądać średniowieczną, położoną na wyspie, starówkę i wysadzany palmami bulwar. Ale najlepiej te miejsca prezentują się z bliska. I po pracy.
Dziesiątki restauracji i barów, sklepiki, wąskie przesmyki między kamiennymi domami. Błyszczące, wypolerowane stopami kamienie, na których - poza sezonem - więcej miejscowych niż turystów. Wolne stoliki w restauracjach zachęcają aby pokosztować Ožujsko, ale i tak najlepsze frykasy trafiają na stół wieczorem. 

Bo biesiadowanie w Chorwacji to zawsze wielka przyjemność. Czy to jagnięcina z rożna w wioskowych konobach, przyprawiana wyłącznie solą, serwowana z cebulą i/lub szczypiorkiem. Proste jedzenie, a nieziemsko pyszne. Czy - jak tym razem - grillowana dorada w towarzystwie krewetek wielkości wątłego kurczaka. A jeszcze kiedy znajomi Chorwaci wybierają wina, to zawsze - z naciskiem za 'zawsze' - jest niebo w gębie. Co ciekawe, o 22 miasto powoli zasypia. Restauracje pustoszeją, stoliki  i ludzie znikają z ulic. Nie żeby mi to przeszkadzało, przecież jestem w pracy:)
















Split dla odmiany to drugie największe miasto Chorwacji pod względem liczby ludności. Tu już się można zgubić. I usilnie starałem się to zrobić na starym mieście, w pałacu Dioklecjana, oczywiście nie bez przyjemności.
Pan w recepcji polecił mi lodziarnię, nieco na uboczu, właściwie już poza starym miastem. Wręcz kazał mi zacząć to późne popołudnie od tego miejsca. Szczerze mówiąc byłem lekko zdziwiony, bo co jak co, ale chorwackie lody (no może poza Istrią) to, za przeproszeniem, tyłka nie urywają.





Ponieważ jednak żadnego innego planu nie miałem, to zacząłem zgodnie z rekomendacją. Pomyślałem, że w celach poznawczych powinienem skosztować co najmniej dwa smaki, ale nieopatrznie poprosiłem "dwie gałki" (każdy kto widział śródziemnomorskie gałki, ten wie dlaczego użyłem słowa 'nieopatrznie'). W każdym razie, proszę państwa, takich lodów to ja dawno już nie jadłem! To był creme de la creme lodowego nieba! Wiadro nieskończonej pyszności! W rozmiarze XXL, prawdziwe monstrum! Do tego stopnia, że zrezygnowałem z kolacji!

Za to wdrapałem się na wieżę. Nie jest to może wyczyn nadzwyczajny, bo dzwonnica katedry św. Dujama ma raptem 60 metrów, ale jakoś nigdy wcześniej mi się złożyło. A trzeba przyznać, że Split z tej perspektywy również prezentuje się całkiem dobrze. Ale i tak najbardziej pochłaniają mnie uliczki.
Mogę nimi spacerować bez końca, zawsze - nawet w tych samych miejscach - dzieje się coś nowego, niepowtarzalnego. Tym razem w samym sercu Pałacu Dioklecjana koncertował męski chór, co przy akustyce tego miejsca brzmiało... anielsko. A może to zmęczenie po całym dniu, słonko lub TE lody wprawiły mnie w błogi nastrój. A może po prostu Split ma w sobie coś, co sprawia frajdę? Nie jest, zostając w chorwackich klimatach, tak spektakularny jak Dubrownik, ale pozwala się oderwać od codzienności. Nawet będąc w pracy:)


Tymczasem!

Komentarze

  1. Tylko pozazdrościć takiej roboty z takimi służbowymi wyjazdami:)Piękne zdjęcia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dalmację zwiedziłem tylko z Makłowiczem, ale warto było :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dalmację warto zwiedzać zawsze i z każdym. Choć najlepiej samemu i niespiesznie 🙃

      Usuń

Prześlij komentarz