Klan sycylijczyków

Są takie filmy, które jak trzepną człowieka w głowę to ciało rezonuje przez lata. Czasem wystarczy jakiś drobiazg, klimat, zdjęcia, ścieżka dźwiękowa. Są też takie, że raptem parę klatek zapada się w człowieka jak w studnię, osiada na dnie i zostaje tam po wsze czasy. Ja tak mam między innymi z dwoma filmami Giuseppe Tornatore: Cinema Paradiso i... Maleną. O ile ten pierwszy ma wszystko, czego oczekuję od sensualnego kina, to ten drugi ma to samo, tylko na dodatek Monikę Bellucci. A scena, w której filmowa Malena sobie po prostu idzie i prezentuje swój - niech się tak wyrażę - warsztat aktorski do dziś podnosi mi... włoski na karku. Poza tym zdjęcia są boskie, soundtrack najwyższej próby, znakomite kino po prostu. Jeśli ktoś jakimś cudem nie widział tych filmów, to na zachętę taka mała zajawka.


Ale dlaczego w ogóle o tych filmach wspominam, ostatecznie spisuję tu przecież wycieczki w mniej lub bardziej odległe zakątki naszego globusa, a nie wizyty w przybytkach kultury? Kwestia jest dość prozaiczna - w obu tych filmach akcja dzieje się na Sycylii, a akurat ten kierunek wybraliśmy sobie na nieco wydłużony, majówkowy weekend. No i co - powie ktoś - jest jak w filmie? Hmm... Może więc zacznę od dużego kontrastu.
Wszechobecna wokół nas czerń poprzecinana jest białymi wstawkami śniegu - gdzie nie spojrzeć tam skały, głazy i piasek w odcieniach ciemnej szarości. Żwir osuwa się nam spod nóg, dajemy półmetrowego kroka ale podchodzimy do góry raptem o 20 cm - z boku musi to wyglądać jak wspinaczka w zwolnionym tempie, albo - co może nawet lepiej oddaje sytuację - moonwalki Michaela Jacksona. Nie dość, że czarno-białe, to rzeczywiście krajobraz żywcem wzięty z księżyca. Lekko sapiąc stajemy na brzegu krateru i mimo, że nie jest to główny, najwyższy krater Etny, to i tak robi wrażenie. Po pierwsze mamy świadomość, że stoimy nad bulgoczącym gejzerem, który gdzieniegdzie bucha sobie obłoczkiem pary. Po wtóre, temperatura powietrza nie przekracza pewnie 7-8 stopni, a kamienie grzeją na tyle, że nawet przez gumową podeszwę butów zdaje się wyczuwać przyjemne ciepełko. A i kolor w tym miejscu rdzawy, no gulasz jak nic! Maszerujemy granią, obchodzimy krater dookoła, jacyś miniaturowej wielkości śmiałkowie na dnie krateru oglądają i analizują lapille i inne kamienie. Na tle błękitnego nieba najwyższy, przykryty czapą z waty, wierzchołek Etny prezentuje się majestatycznie, ale wystarczy kilka chwil, parę podmuchów wiatru i widoczność spada raptem do kilku metrów. Pora chyba wracać na ziemię, w końcu Sycylia ma do zaoferowania jeszcze dużo innych atrakcji.
Mieszkamy w Taorminie, jednym z tych miast, które turyści oblegają. Ale nie o poranku. Lubimy wstawać skoro świt, kiedy na ulicach snują się tylko koty, sprzedawcy powoli wyciągają swoje bibeloty, a w wąskich uliczkach tego przepięknego, ukwieconego miasteczka dominuje zapach świeżo parzonej kawy i pieczonych właśnie ciasteczek. Piazza IX Aprile, z którego można podziwiać majestat wulkanu, jest pusty - po mozaikowej posadzce przesuwają się tylko długie cienie rzucane przez wstające słońce. Już za kilka kwadransów ten nie największy przecież plac zapełni się setkami miłośników takich urokliwych zakątków.
A jest co podziwiać: Taormina położona jest na zboczu góry, tuż nad brzegiem morza, a jej główna, raptem kilometrowa, ulica Corso Umberto oferuje przyjezdnym wszystko to, czego turystyczna dusza zapragnie: piękne widoki, zabytkowe kamienice, odchodzące od niej ciasne, klimatyczne uliczki, mniej lub bardziej wytworne knajpki i całą masę wszelkiej maści sklepików, butików i kawiarenek. W jednej z nich delektujemy cannoli, chrupiącą rurkę wypełnioną delikatną, słodkawą masą z ricotty - czyż tego deserku nie wymyślili bogowie tylko po to, żeby nas przyciągnąć do tego kulinarnego raju? Wiem, że się powtarzam, ale z życia trzeba wyrywać najmniejsze choćby przyjemności. A mnie, od dawien dawna, strasznie kręcą uliczne kawiarenki. I najbardziej cenię sobie te małe, niepozorne, z jednym, dwoma stolikami na ulicy. Espresso, ciasteczko i zalewające ulicę słońce. Niby nic, a jak wiele radości.
Tłum jednak gęstnieje, pora przenieść się w nieco bardziej ustronne miejsce. Przenieść się to może nie jest zbyt adekwatne słowo, bo jednak przed nami jakaś godzinka spaceru ostro pod górkę. Ale proszę wyobrazić sobie taki widok: stercząca skała kształtem przypominająca trochę baśniową szklaną górę, na szczycie ciasno rzucone domki, w dole pomarańczowe dachy Taorminy, antyczny teatr, błękitne morze, a w oddali ośnieżona Etna. No przecież, że warto się wysilić - to nie są widoki jakie mamy na co dzień. Miasteczko Castelmola jest małe, urokliwe i oferuje uciechy nie tylko dla ducha, ale i dla ciała. Przy głównym placyku, tuż obok katedry znajduje się caffe bar Turrisi.
Ale to nie jest zwykły bar! Jeśli ktoś wierzy, że dzieci przynoszą bociany, lub nie daj Boże znajduje się je w kapuście, to raczej powinien sobie wizytę w tym przybytku radości odpuścić. Już wejściowa klamka to sporych rozmiarów, mosiężny penis, ale dopiero w środku ten atrybut męskości prezentuje się w pełnej krasie. A czasem wręcz trzeba go wziąć do ręki! (Panie miej nas w opiece😁) W każdym razie bar jest słynny także dlatego, że w tej dość śmiałej, a może nawet ekstrawaganckiej scenerii serwuje wino migdałowe. A że jutro dzień flagi to nie może być inaczej: prosimy białe i czerwone🇵🇱
No ale nie tylko winem człowiek żyje. Sama jazda z miasta do miasta to też wielka frajda. Puste ulice przecinające wioski, połacie pól na których uprawiane są oliwki, czy połyskujące jaskrawymi owocami drzewka pomarańczowe. Zawsze też na końcu drogi jest jakieś większe miasteczko, przylepione do wzgórza lub wyrastające z doliny jak jakiś dorodny grzyb. Na przykład Caltagirone, gdzie dla rozprostowania członków wdrapaliśmy się po słynnych schodach Scalinata di Santa Maria del Monte do górującej nad nimi Bazyliki. Co ciekawe, to miasteczko raczej nie leży na trasie przejazdu turystycznych autokarów i od razu kawa kosztuje zaledwie eurasa a nie trzy, jak w tych bardziej turystycznych miejscach. Albo Noto, barokowe miasto w kolorze kremu budyniowego. Zjawiskowe kościoły i inne budowle, mało turystów, czujemy się troszkę jak w jakimś wymarłym mieście. Na dodatek prawie w ogóle zniknęło słońce - ciężkie, stalowe chmury i porywisty wiatr sprawiają, że sceneria jest jak z jakiegoś thrillera. W bocznych ulicach ludzie suszą pranie w oknach, co właściwie mnie już nie dziwi, bo białe obrusy i prześcieradła majtają sobie beztrosko we wszystkich miejscach, w których jest więcej słońca niż u nas. No ale żeby w deszczu? Poza główną ulicą budynki zachwycają już trochę mniej bo ich elewacje odpadają, a kolory nie są dobierane już z takim pietyzmem. I choć Noto ze wszech miar zasługuje na to żeby tam zajrzeć, to Syrakuzy, a szczególnie ich historyczne centrum, czyli wyspa Ortygia, wywołują u nas gromkie wow.
Trudno się jednak nie zachwycać. Piazza del Duomo wraz z otaczającymi go budynkami tworzy spójną, jednokolorową, powabnie oświetloną całość. Niemal jednocześnie stwierdzamy, że to dopieszczona i wycyzelowana miniaturka Wiednia, a chwilę wcześniej - stojąc na wschodnim brzegu tej wysepki - uznaliśmy, że jest prawie jak w Kadyksie. Nie zmienia to oczywiście faktu, że jest po prostu miło. Poranek oferuje nam jednak zimny prysznic, i to niestety dosłownie. Mży i wieje. Wyciągamy ciuchy które mieliśmy na Etnie i skuleni w sobie próbujemy coś tam jeszcze zobaczyć. Udaje nam się dotrzeć na street market i choć bardzo lubimy takie miejsca, to tym razem za wielkiej przyjemności nie znajdujemy. Podobnie zresztą jak sprzedawcy, którzy chowają się przed zimnem i wilgocią. Czy ta pogoda to nie jest przypadkiem efekt naszej wizyty w barze Turrisi? Może i urządzam tu sobie - za przeproszeniem - podśmiechujki, ale coś w tym musi być. Deszcz, w maju, na Sycylii?! No heloł!

Tymczasem!

[W Katanii też padało więc właściwie zwiedziliśmy tylko bar, który gwiazdki Michelina pewnie by nigdy nie dostał. Ale za to klimat był prawdziwie sycylijski, a i wyszynk pierwsza klasa! 
A skoro na marginesie pojawił się wątek kulinarny, to jedno słowo komentarza należy się osławionym arancini - spróbowałem, a jakże, ale gdyby ktoś chciał skosztować coś co wygląda podobnie, a smakuje o niebo lepiej, to zapraszamy do Szczecina, na paszteciki!]

Komentarze

  1. Tak, paszteciki sa u nas lepsze, ale na resztę sycylijskich atrakcji narzekać nie wolno!! Nawet gdy wieje i mży.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe zdjęcia, są na prawdę bardzo ładne. Też bym chciała kiedyś zobaczyć takie miejsca!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz