Trzy skały i 'trzęsidupa'

Marzyła mi się ta wyprawa kilka lat. Na jaką stronę o Norwegii człowiek nie kliknął, tam na najbardziej eksponowanym miejscu czaił się i kusił jak diabeł jeden z tych sławnych skalnych punktów w okolicy Bergen i Stavanger. Niby to tylko kawał kamienia, ale fiordy po prostu robią na mnie wrażenie i basta. I nie wystarczy je zobaczyć raz żeby człowiek czuł się spełniony, o nie! Surowy i srogi, ale jednocześnie sielankowo rozkoszny krajobraz: zieleń, woda, skały i czasem jakiś domek na brzegu. Zdarza się, że przy błękitnym niebie, innym razem zatopiony w chmurach. Podziwianie majestatu przyrody, czy to z powierzchni wody czy ze szczytu, zawsze kończy się cmokaniem z podziwem. Góry i morze wzajemnie się przenikają, a granatowa woda wdziera się wgłąb lądu otulając wysokie na tysiąc metrów skały. Jedziesz raz, drugi, trzeci i nigdy nie masz dość.
Marzyła mi się ta wyprawa, ale jakoś nigdy się nie składało. Kiedyś byliśmy w maju i brodziliśmy w śniegu i wśród zamarzniętych jezior. Ze względu na warunki panujące w niewysokich nawet górach, niektóre szlaki czynne są tylko latem, więc zawsze jak dochodziło do ostatecznego wyboru to stawialiśmy na błogie lenistwo, plażing czy delektowanie się śródziemnomorskim winem. Poza tym, umówmy się, Norwegia to nie jest najtańszy kraj w Europie. Jak we Włoszech, na jakimś słynnym placu, w romantycznej knajpce zobaczysz pizzę za 10 EUR, to uznasz, że to dość drogo. W Norwegii, pizza za 10 EUR oznacza, że jest promocja na mrożonkach w Coop lub innym Kiwi. Mniej więcej oczywiście. Bilet na autobus? Proszę bardzo - 90 koron. Parking w lesie? 200, a gdzieniegdzie i 500. Tu, na północy, każda, najdrobniejsza nawet kwestia urasta do finansowego wyzwania. No ale te marzenia...
Ostatecznie więc powstał plan pięciodniowy i z zapasem kabanosów w plecaku wylądowaliśmy w Bergen. To drugie co do wielkości miasto w Norwegii ze słynnym, wpisanym na listę UNESCO nabrzeżem Bryggen, ale i nie mniej sławną pogodą (bo statystycznie pada tu przez 300 dni w roku). Tym razem traktujemy miasto po macoszemu, tylko rzucamy okiem na starówkę i korzystając ze słonecznego, najpiękniejszego od wielu sezonów lata ruszamy w pogoń za trollami.
Pokonujemy 1000 km autem, mijając wodospady, tunele, wysepki. 3 dni w górach, blisko 50 km trekkingu i trzy cele zrealizowane. Trolltunga, Kjeragbolten i Preikestolen. Każda z tych wycieczek jest inna, każda oferuje wizualne doznania w zupełnie innym charakterze. Trasa na 'język trolla' jest najdłuższa, najpierw monotonnie, ostro pod górkę, potem już tylko 8 km 'spaceru' po płaskowyżu. 5 godzin marszu, ale skała wystająca ze ściany 700 metrów nad taflą jeziora Ringedalsvatnet robi wrażenie już na pierwszy rzut oka. Płaski i długi na kilka metrów fragment kamienia wystaje ponad urwisko, ściany opadają pionowo w dół, ale trudno uświadczyć choćby jedną barierkę. Dzika przyroda i wiara w ludzki rozsądek. Jest co prawda znak informujący co można, a czego nie powinno się robić, ale mało kto się tym przejmuje. Żeby zrobić sobie na Trolltunga zdjęcie trzeba cierpliwie odstać w kolejce co najmniej godzinę, i choć widok jest spektakularny zwykłe zdjęcie zdaje się nie wystarczać. Jedni siadają na krawędzi, inni robią jaskółkę, czteroosobowa grupka łapie się za ręce... i skacze wysoko w górę, zadzierając nogi. Każdy w błogim przekonaniu, że skoro jęzor sterczy tu już 10 tysięcy lat, to będzie tak trwać zawsze.
Zdecydowanie krótsza, a może nawet nawet bardziej malownicza trasa prowadzi na szczyt góry Kjerag. Podejścia po litej skale, momentami pod kątem 45 stopni z nieocenioną pomocą łańcuchów (i dobrych, trekkingowych trzewików) to przyjemność sama w sobie.
Co prawda palące słońce i zupełnie nieprzystająca do norweskich realiów temperatura sprawiają, że pot spływa po plecach jak jakaś dzika, rwąca rzeka, ale w nagrodę dochodzi się do zaklinowanego pomiędzy dwoma skałami głazu, wiszącego kilometr nad lustrem fiordu. Kolejka do zdjęcia znacznie mniejsza, bo i odwagi trzeba mieć więcej żeby sobie selfie na tym kamieniu zrobić. Wejście, a szczególnie zejście z głazu w moim odczuciu jest ryzykowne, choć jak do tej pory nie było tam żadnego wypadku, a jeden śmiałek - jak można zobaczyć na youtube - wskoczył sobie na niego na rowerze. Szacun, mi od samego patrzenia skóra cierpnie, gościu musi mieć jaja co najmniej tak wielkie, jak ten kamyk. Dowiaduję się od córeczki, że jednak jestem już stary, i do tego cykor i trzęsidupa, i w ogóle 'to o co mi chodzi', bo nie pozwalam jej na tego okrąglaka wejść. Ale skoro jesteśmy w Norwegii niech posłużę się lokalnym wsparciem i autorytetem😎 Jo Nesbo, jeden z moich ulubionych Norwegów, w jednej ze swoich książek napisał tak: rozsądnie jest bać się czegoś, czego się nie zna. Ten, kto się nie boi, długo nie pożyje. No cóż... Może rzeczywiście jestem już stary zgred, bo wciąż uważam, że nie w każdym miejscu trzeba mieć fotkę, nie wszystko musi być natychmiast relacjonowane w internetach, no a już szczególnie jeśli miałoby się to wiązać z jakimkolwiek ryzykiem własnego dziecka. 
O tym, że takie podejście jest raczej passé przekonuję się nazajutrz. 300 tysięcy turystów rocznie pielgrzymuje nad Lysefjord aby podziwiać jedną z najbardziej spektakularnych atrakcji w Norwegii – klif Preikestolen. Z granatowo-szarej toni fiordu wyrasta na wysokość 604 metrów niemal pionowa skała, zakończona kwadratową półką skalną o wymiarach 25 x 25 m. To nie jest obrazek, o którym łatwo da się zapomnieć, dwugodzinne i stosunkowo łatwe podejście jest warte każdego kroku. Ludzie kotłują się na tych 600 metrach kwadratowych, ruch jak w mrowisku. Jedni majtają nogami siedząc na krawędzi, inni nad nimi przeskakują, a jakieś urwisy trzymając się za ręce balansują na skraju ambony spoglądając w otchłań.  Szczególnym wzięciem cieszy się jeden z narożników, bo kapitalnie prezentuje się na fotografii. Obserwuję, jak matka ustawia swojego 5-6 letniego dzieciaka do zdjęcia. 604 metry nad poziomem fiordu, na krawędzi ambony. Maluch się boi, krzywi, nie chce fotki. Chce do mamy. Ale nie, dostaje polecenie aby podnieść ręce w geście triumfu. Trzask ajfonowej migawki. Teraz przyszła kolej na jego młodszą siostrę. Zrobione, jeszcze tylko fb, insta, snap i można schodzić. 

My też schodzimy, w końcu przed nami jeszcze 260 km do Bergen. Trzy godzinki i z głowy, można pomyśleć. Ale nie w Norwegii mili państwo. Po pierwsze poza terenem zabudowanym jeździ się tu nie szybciej niż 80 km/h, a po drugie na tej trasie trzeba zaliczyć trzy promy i tak schodzi lekko 6 godzin. Ale co za przepyszne widoki! Chciałoby się żeby ta droga trwała i trwała. Norweskie krajobrazy zachwycają, kilka z nich miałem możliwość zobaczyć, ale już marzą mi się następne: Lofoty i Nordkapp. Jak Bozia da, to kto wie, może za parę lat coś tu skrobnę z dalekiej Północy:)

Tymczasem!




Komentarze

  1. Wspaniała wyprawa! świetnie zobrazowane ,zachęca do odwiedzenia tych miejsc :) tylko te tłumy serio?
    R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:)
      Tłumy jak na Norwegię. Gdyby tak było w drodze nad Morskie Oko pewnie bym napisał, że pustki na szlaku:))

      Usuń

Prześlij komentarz