Złota fińska jesień

5.30 w poniedziałek to nie jest zbyt przyjazna pora na pobudkę, szczególnie jak ma się ma w nogach weekendowe 50 kilometrów po górskich ścieżkach. Wyglądam jak chodzące nieszczęście, podnoszę się z trudem ale w sumie jednak dość ochoczo, bo przede mną objazdówka po trzech miastach południowej Finlandii, a tu mnie jeszcze nie było. Ale to nie będzie historia o św. Mikołaju. To będzie rzecz o małych, codziennych przyjemnościach i wyłuskiwaniu miłych chwil z przytłaczającej korpo rzeczywistości. 

Helsinki prawdopodobnie nie wabią milionów turystów, trudno też znaleźć je na liście najatrakcyjniejszych destynacji w Europie. I rzeczywiście niełatwo wpaść w tym mieście na jakieś szczególnie spektakularne miejsca. Architektoniczna mieszanka stylów, momentami wpływy rosyjskie, skandynawskie, gdyby się dobrze przyjrzeć to znajdzie się i miejsca przypominające Szczecin😉 Nowe budynki przeplatają się ze starszymi, rozległe place, zielone tramwaje i co krok jakieś galerie handlowe. Owszem, można natknąć się na budowle nietuzinkowe, np. kościół (Temppeliaukio) wykuty w granitowej skale, z okrągłym, miedzianym sklepieniem - podobno najpiękniejszy przykład nowoczesnej sztuki sakralnej w Finlandii. Plac Senacki i górująca nad nim katedra luterańska to niby jeden z centralnych punktów miasta, ale ludzi zdecydowanie więcej w pobliżu ciekawych, drewnianych konstrukcji na nabrzeżu, które okazują się być publicznymi saunami.

Ale nie to sprawia, że zapamiętam ten wyjazd. Wchodzimy do położonego w samym centrum, malowniczego parku Esplanadi. Jesienne liście jeszcze całkiem nie opadły, lampy o księżycowej poświacie robią klimat. Przez okna zaglądamy do restauracji Kappeli, która z zewnątrz prezentuje się znakomicie. Wygląda jak nowocześnie urządzona oranżeria, oszklone werandy, tropikalna roślinność, ciepłe światła, świece na stolikach, efektowna zastawa. Jednym słowem cudo, więc oczywiście wchodzimy. Sytuacja chwilowo się komplikuje gdy kelner pyta czy mamy rezerwację. Przecząco kręcimy głowami, ale szczęśliwie już chwilę później zamawiamy steka... z renifera! Miejsce jest świetne, park przez szyby prezentuje się zjawiskowo, cmokam z zadowoleniem i nie przestaję po pierwszym kęsie mięsiwa. Wyborne! Do pełni szczęścia brakuje tylko sauny, ale to w końcu Finlandia więc już dwie godziny później skwierczymy w stu stopniach, od czasu do czasu zagęszczając atmosferę chochelką wody chlapniętą na kamienie.

Podobno Finlandia najładniejsza jest z dala od miast, na wyspach, wokół jezior. Nie dane mi tego doświadczyć, ostatecznie to business trip, a nie wycieczka z jakimś renomowanym biurem podróży - w tej wersji priorytety są inne. Ale rozprawiam się za to ze stereotypem, że Finowie to ludzie zamknięci, powściągliwi czy niedostępni wręcz. Spotykamy się z kilkoma po raz pierwszy w życiu, a jest jak na rodzinnym przyjęciu imieninowym u babci - rzucają pracę, organizują jakieś słodkości, obowiązkową kawę i wszyscy siadamy dookoła stołu zapominając na chwilę o sprawach zawodowych, telefonach i tego typu kwestiach. To jest otwartość, życzliwość i rzeczywista sympatia. 
Pozostałe dwa miasta już takich przeżyć nam nie fundują, bo i czasu mniej, a i pogoda nie rozpieszcza - albo pada, albo jest zimno jak cholera. Stara Rauma to drewniane, bardzo dobrze zachowane budynki, ale wygląda jakby była opuszczona. Ludzi gdzieś wywiało i tylko kolorowych liści pełno, szczęśliwie jeszcze na drzewach, co bezsprzecznie nadaje temu miejscu uroku. Podobnie w Turku, chwilę szwendamy się wzdłuż rzeki, ale pogoda wyjątkowo barowa. Tym bardziej z szacunkiem spogladamy na przemykających obok nas, skulonych w sobie rowerzystów. Nie ma co, idziemy do knajpy, trzeba się wygrzać. Strawa boska, wino doskonałe, ale... to tort czekoladowy z bitą śmietaną i truskawkami robi różnicę. 
Nazajutrz znów pobudka o 5, ale tym razem... lecim na Szczecin. Nareszcie. Wieczorem w naszej filharmonii koncert, na którym między innymi ta piękna, jesienna piosenka:




Tymczasem!

Komentarze

  1. Tomku, kolejne malownicze zapiski z podróży.. Fajnie się je czyta. Marnujesz talent, mógłbyś być naszym rodzimym Jo Nesbo! :)
    No i boski Ray Wilson! Szkoda, że przeoczyliśmy to wydarzenie. Posłuchać go na żywo wykonującego "Follow You Follow Me", to byłoby przeżycie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, dzięki:)
      Jedyne co w jakiś sposób łączy mnie i Jo to chyba tylko... BAŁWAN😂
      A koncert Raya był rzeczywiście znakomity - gdybym wiedział, że gustujecie to bym zapodał info. Kolega mi zarekomendował Raya jeszcze latem, kilka dni po naszym wiedeńskim spotkaniu;)

      Usuń

Prześlij komentarz