Gruzińska supra



Za przyjaźń polsko-gruzińską, za rodzinę waszą i moją, za wszystkie nasze rodziny, za pokój na świecie... rozpoczął degustację sprzedawca wina. Widać, że praca sprawia mu przyjemność, a przede wszystkim to, że od rana już kilka degustacji przeprowadził. Żarcik ma wyostrzony, wpatruje się w moje blondzie z iskrą w oku więc szybko złapaliśmy nić porozumienia. Z olbrzymich kadzi polewa nam do popróbowania różne winogronowe trunki, na deser szklaneczkę brandy i tym sposobem, chwilę później, wychodzimy ze sklepiku z kilkoma butelczynami gratisów dołożonych do wina, które podobno w sposób szczególny upodobał sobie Stalin.

Przyjechaliśmy do Gruzji jednak głównie po to, żeby cieszyć się przyrodą i na wielkie WOW nie musieliśmy długo czekać. Po raz pierwszy mruczymy radośnie sunąc terenówkami w stronę granicy z Azerbejdżanem. Jednak czytać o bezkresnym stepie, a go na własne oczy zobaczyć i poczuć to zupełnie dwie różne sprawy, nawet jeśli to tylko namiastka takiego prawdziwego, mongolskiego. Nasz dzisiejszy cel to założony w VI wieku w naturalnych górskich jaskiniach monastyr Dawid Garedża.
Dla Gruzinów podobno to miejsce ważne, ale mnie zachwyca coś innego. Wdrapujemy się kilkaset metrów pod górę, słońce praży, ale widok zniewala. Po drugiej stronie góry, kilkadziesiąt metrów w dole mamy pożółkły, wypalony słońcem bezkres azerskiej łąki. Malowniczy pejzaż, błogi spokój, brak turystów i tylko znudzeni robotą pogranicznicy. Obrazy potęgowane są zapachem ziół i trawy, a ciszę wypełnia tylko wiatr. Jakiż nasz świat jest różnorodnie piękny, jak atrakcyjny jest swoją odmiennością! A jakże przewrotny. Kiedy w naszym kraju raju politykierzy próbują nam obrzydzić ideę europejskości, w tym położonym na pograniczu Azji kraju, tuż obok gruzińskich powiewają flagi Unii Europejskiej. A gdyby ktoś chciał sobie przypomnieć jak wyglądały polskie drogi przed wstąpieniem do UE, to powinien się na wschód wybrać.
Drogowych niespodzianek w Gruzji bez liku: a to krówka sobie odpoczywa lub paraduje jak modelka Victoria's Secret na środku asfaltowej dwupasmówki, kawałek dalej dla odmiany świnka, a droga oznaczona na mapie kolorem żółtym to wysypany tłuczniem, podmywany wodospadami i pełen błota górski trakt. Choć może nawet większe zdziwienie niż sama droga wzbudza wspinające się po niej nowe i bielusieńkie BMW serii 5, aczkolwiek rosyjska rejestracja nieco jednak wyjaśnia.

Zagadałem się troszkę, a my już przemierzamy Kaukaz Niski. Co by nie mówić, to jazda dwutonowym autem w tak spektakularnej scenerii to doskonała rozrywka. Głęboko zielone szczyty gdzieniegdzie ozdobione są płatem śniegu, a rozległe przestrzenie spotykające się z niebem gdzieś na horyzoncie mają tak intensywne barwy, jakby Stwórca przesadził z suwakiem saturacji w photoshopie. Mijamy wioski, gdzie w przydomowych ogródkach na słońcu suszy się brykiet ze zwierzęcych odchodów, wykorzystywany zimą do ogrzewania. Zdarza nam się jechać na azymut, przez pola, mokradła, a czasem nawet przez salon jakiegoś wiejskiego gospodarstwa. No dobra, poniosło mnie. Ale prawdą jest, że lunch delektujemy na trawie, zapijamy gruzińskim winem polewanym z plastikowej, 7 litrowej butli, tuż nad największym gruzińskim jeziorem Paravani, niemalże 2100 m n.p.m. - czyż nie dla takich chwil się jeździ na wakacje? 

Mkniemy w kierunku skalnego miasta w Wardzi i klucząc w dorodnych trawach, podziwiając wysokie na ponad 3 tysiące metrów, wygasłe wulkany Didi Abuli, trochę ścigamy się z nadciągającą z naprzeciwka burzą. Zdążyliśmy popatrzeć z góry na ten kilkusetletni system jaskiń i korytarzy, wsiedliśmy do aut i... 800 metrów różnicy poziomów zjeżdżaliśmy po omacku, przebijając się przez ścianę deszczu.
Jeszcze tylko przełęcz Goderdzi i będziemy nad Morzem Czarnym. Soczysta, jaskrawozielona przyroda jest zachwycająca, ale jakoś próżno tu szukać tabunu turystów. Infrastruktury turystycznej za dużo nie ma, ona dopiero bardzo powoli raczkuje i gdybym miał to do czegoś porównać to może na przykład do Murzasichla 30 lat temu, choć mam wrażenie, że w Tatrach nawet wtedy nie było tak biednie.

A czy będąc w Gruzji można pominąć Batumi? Pewnie można, ale chyba nie warto. Zawsze to też część gruzińskiego krajobrazu, no a przede wszystkim kurort za którym wzdychali rodacy w czasach szczęśliwie minionych. Trzeba przyznać, że już wjeżdżając do miasta odczuwa się pewien dysonans. Po tych wszystkich mieścinkach, wioskach, łupiankach i domkach z drewna, widok strzelistych wieżowców naprawdę zadziwia.
Co więcej, Batumi to dziś wielki plac budowy, z naciskiem na wielki, bo budowane są same wysokościowce. Z bliska wygląda to równie intrygująco, połyskujące szkło i stal nowoczesnych budowli kontrastuje ze stojącymi w bezpośrednim sąsiedztwie budynkami, które - delikatnie mówiąc - swoje już przeżyły. Sypią się tynki, kolory wyblakły, a trzepoczące w rozklekotanych oknach gacie tylko dopełniają obrazu. Choć przyznaję, że wiele kamienic jest wyremontowanych i prezentuje się całkiem dobrze. 
Stare przeplata się z nowym, style się mieszają, nadmorska promenada mieni się tysiącem kolorów, fontanny strzelają w powietrze w rytmie elektronicznych melodyjek. Typowy kurort, ze wszystkimi wadami i zaletami takich miejsc, z kamienistą plażą, 140 metrową wieżą alfabetyczną i pomnikiem Ali i Nino, który w sposób dość dosłowny, wykorzystując historię o wielkiej miłości chrześcijańskiej dziewczyny z gruzińskiej rodziny książęcej i muzułmanina z Azerbejdżanu, symbolizuje przenikanie się kultur oraz dążenie do pokoju między narodami. Ostatecznie Batumi to miasto od zarania dziejów wielokulturowe. Jeszcze tylko przystanek na szybką kąpiel w morzu na oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów plaży z, a jakże, czarnym piaskiem i ruszamy odkrywać Kaukaz Wielki.

Boże, ależ ta Swanetia to piękna kraina. Wjeżdżamy do Mestii, miasteczka słynącego z kamiennych wież obronnych, mam też wrażenie, że to znakomita baza wypadowa na dłuższą wycieczkę górskimi ścieżynami. Wieżom nie poświęcamy dużo uwagi bo pada propozycja wjazdu w okolice jezior Koruldi, na punkt widokowy, a takich okazji nie zwykliśmy marnować. Wjeżdżamy zatem na dwa czterysta, pokonując 900 metrów różnicy poziomów zakosami, w koleinach i tak blisko krawędzi urwiska, że kilka razy o mało nie urwałem rączki w naszej toyocie. Ze strachu oczywiście! 😉
No risk no fun powiadają starzy górale i mają całkowitą rację. Gdzie się nie obrócisz tam piękniej. Absolutnie zjawiskowa, przypudrowana śniegiem, dwuwierzchołkowa Uszba (4710 m) strzela wysoko w niebo. Można by powiedzieć, że jest groźna, ostra i piękna jak Sharon Stone w Nagim Instynkcie. Kawałek dalej pokryty śniegiem Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu (5642 m), który z tej perspektywy wygląda jak słabo wypieczona, pokryta grubą warstwą lukru, bułeczka z naszej ulubionej piekarni na Długosza. I tylko żal, że w grafiku nie ma miejsca na choćby jednodniowy trekking, bo sceneria doprawdy zachwycająca. Piękne miejsce! Cholera, ale jeszcze trzeba zjechać 😱 

Jeździmy po wioskach i mieścinach mniejszych i większych i one w znacznej mierze są... smutne. Domy, kiedyś może nawet i ładne, dziś dopominają się gruntownych remontów. Często pojawiają się fabryki, które kiedyś pełną parą realizowały jakiś plan wieloletni ku chwale Sowieckiego Sojuza, a dziś tylko straszą wybitymi oknami i czającymi się w ciemności demonami przeszłości. Coś się oczywiście też buduje, ale często po prostu ginie w gąszczu tej przytłaczającej szarzyzny. Ale jest czysto, żadnych walających się śmieci, butelek, czy innych odpadków.
Jesteśmy w Kutaisi i budynki mieszkalne w pierwszej chwili skojarzyły nam się z horrorem o Czarnobylu. Wesołe miasteczko straszy pustką, a pięknie podświetlone, plastikowe koniki kręcą się w koło bez celu. W samym centrum wygląda to trochę lepiej, szczególnie nad rzeką i po zmroku, bo jednak głębokie cienie maskują to i owo, a miodowe podświetlenia zawsze dodają uroku. Idąc za światłem trafiamy do górującej nad miastem katedry Bagrati, pięknie prezentującej się z dołu. No tak, zamknięta, to już prawie 22. Jutro rano przy śniadaniu dowiemy się, że wizjonerskie zapędy Prezydenta Saakaszwilego poszły tak daleko, że katedrę wykreślono z listy UNESCO.
A w klasztorze Gelati poznaję mnicha. Celuję w niego obiektywem, czaję się gdzieś tam za winklem, w końcu podchodzę i pytam czy mogę go 'zdjąć'. "Najpierw robisz mi zdjęcie a potem pytasz." I burczy coś pod nosem, chyba po gruzińsku. Nie panimaju, mówię. A eto panimajesz? - i pokazuje mi zaciśniętą pięść wielkości staropolskiego bochna chleba - otkuda ty prijechalIz Polszy, potulnie odpowiadam, i nie wiem czy uciekać, a może na ochotnika oddać kartę. Mogu udalit, jesli wy chotitie - wymyślam na prędce. Eto nie nużno, jestem Anton, a ty? 5 minut później dostaję wystrugany właśnie z pędu winogrona krzyżyk. Eto dla tiebia, suwenir.
Lubię takie chwile. Nie żebyśmy tu mieli jakoś szczególnie dużo kontaktów z ludźmi, ale ilekroć zapytani odpowiadamy, że jesteśmy z Polszy to otrzymujemy wyrazy sympatii i serdeczności. To miłe, bo jednak nie wszędzie jesteśmy tak ciepło traktowani.


I znowu się rozpisałem, a tymczasem podniosłem głowę i stanąłem oko w oko z towarzyszem Stalinem, dyndającym sobie na budynku jako wielki banner. Znak, że to Gori, miasto jego urodzin, ale muzeum mijamy szerokim łukiem zatrzymując się dopiero w skalnym mieście Uplisciche.
Podoba mi się bardziej niż Wardzia, ma ze 3 tysiące lat, ale chwilę później na bezdechu przekraczamy próg katedry Sweti Cchoweli w Mccheta. Widziałem wiele kościołów, ale ten urzekł mnie swą surowością i dość prostym, kameralnym wnętrzem. Zdaje się, że Bóg musi tu gdzieś być. Może to przez ten półmrok i delikatne promienie światła wpadające przez niewielkie okna? Wybudowana w VI wieku świątynia ma znaczenie dla Gruzinów mniej więcej takie, jak dla nas katedra w Gnieźnie, a mnie w wyobraźni przenosi na karty 'Filarów ziemi'. Po drugiej stronie rzeki, zdaje się że na wyciągnięcie ręki, na wzgórzu dumnie stoi inna perełka sztuki sakralnej, wybudowany w VI wieku monastyr Dżwari. Piękna rzecz, i sam nie wiem co bardziej mi się podobało, czy surowe i przydymione, prawie jaskiniowe wnętrze monastyru, czy widok ze wzgórza na otoczoną rzeką Kura Mcchetę. Chyba jednak postawię na wnętrze, bo widoki to dopiero przed nami: przecież wjeżdżamy na 'gruzińską drogę wojenną'! Droga momentami par excellence wojenna, ale kaukaskie obrazki cieszą oczy.

Zatrzymujemy się w ciekawym miejscu, wygląda jak okrągły mural - to Pomnik Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej postawiony 35 lat temu z okazji dwusetnej rocznicy podpisania przez te dwa kraje traktatu o przyjaźni. Gruzini poprosili Rosję żeby ta broniła ich przed Persami. I ta robiła to tak skutecznie... jak u nas. Tu też skończyło się utratą niepodległości. Mamy taką samą, tragiczną historię - powiedział nam ze złością w głosie przypadkowo spotkany Gruzin mieszkający na stałe w Polsce. 

Ale miało być o widokach, więc na koniec monastyr Gergeti w Kazbegi (Cminda Sameba). Tu nie ma co pisać, po prostu jeden z najpiękniejszych obrazków jakie miałem okazję podziwiać. 

A stolica? Z Tbilisi, moi mili, to chyba trzeba się oswoić i zaprzyjaźnić. Niespiesznie posmakować i dać się ponieść, bo to nie jest miasto, które rzuci urok od pierwszego spotkania. Samo centrum to niezwykła mieszanina różnych stylów. Na wskroś nowoczesne budowle mieszają się ze starszymi, a niektóre wybudowane już w XXI wieku tylko stare udają (np. pięknie podświetlony w nocy Sobór Trójcy Świętej). Na miasto troskliwym okiem patrzy wysoka na 20 metrów Matka Gruzja, prawie jak Jezus na Świebodzin. Ale centrum to i inne rozrywki: dla podniebienia - bo winiarni i uroczych knajpek serwujących dania kuchni gruzińskiej jest całkiem sporo (zmcwadi, czyli szaszłyk z baraniny, to bym się dał ugrillować bez znieczulenia), ale i dla ciała - bo wizyta w łaźni to przyjemność absolutna po całym tygodniu w samochodzie. No a dzielnica klubowa, ehh... Niby człowiek telepie się 3 godziny samolotem, potem jeździ terenówką po bezdrożach szukając ciszy, samotności i jakichś uciech dla oczu, a na końcu i tak ląduje w miejscu, gdzie głęboki bass klubowej muzyki sprawia, że serce pulsuje w jego rytm, nie przeszkadzają tłumy ludzi, a zapach sziszy przyjemnie pieści nozdrza. Wakacji nie można zakończyć lepiej! 

Odchodząc od centrum raptem kilkaset metrów to już zupełnie inny świat. Bardziej gruziński, jeśli mogę sobie pozwolić na takie uproszczenie. Zmienia się architektura, coraz więcej szarości, nieładu i budynków dopominających się o gruntowny remont. Ruch samochodowy jakoś mniej uporządkowany, ludzie też snują się w jakimś dziwnym letargu, ale za to co kawałek warzywniaki, które oferują dorodne owoce o zapachu i smaku lata. Oj tak, Gruzji nie da się krótko opisać, Gruzję trzeba odwiedzić.



Tymczasem!

Komentarze

  1. Też tam byłam. Gruzińskie wino piłam. Miód przywiozłam do domu:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz