Hakuna matata, czyli muzungu w Kenii

Żółte, nieco odrapane ściany tworzące maleńki hotelowy dziedziniec porośnięte są dużymi liśćmi zroślichy, która podgląda turystów bezwstydnie zaglądając w pokojowe okna. Pod jednym z nich stoi, pokryty grubą warstwą różowej farby, dziecięcy rower, tuż obok szerokie fotele, ubrane w nieco przybrudzone, żółto-czerwone poduchy, a na samym środku tego podwórka, z wielkiej donicy wyrastają dorodne palmy, prężące się ku górze w codziennej walce o promienie słońca.
Jest ciasno, ale to przecież doskonałe miejsce na dziecięce zabawy. Nalia ma 9 lat i na ganku harata w gałę. Bose, mięsiste stopy z wprawą kopią piłkę do koszykówki, a hebanowa skóra połyskuje w porannym słońcu. Podobnie jak gruby, srebrzysty naszyjnik jej malutkiej siostry, która jakby troszkę skrępowana stoi kilka kroków dalej. A dla nas czas gwałtownie zwalnia.
Nairobi to rozwinięte, pełne światowych marek, jedno z najbogatszych miast w Afryce, ale traktujemy je po macoszemu. Nie ma co ukrywać, to nie jest najbezpieczniejsze miasto świata - cała masa nie cierpiących na nadmiar gotówki imigrantów, w tym Somalijczyków, a przede wszystkim ubiegłotygodniowy zamach terrorystyczny do spacerów po centrum raczej nie zachęca. Zaglądamy raptem do centrum żyraf Rothschilda i składamy wizytę w domu Karen Blixen, która co prawda ostatecznie pożegnała się z Afryką 88 lat temu, ale jej dom wciąż stoi i wabi turystów.
Stolicę, i to z dala od centrum, oglądamy z auta. Na horyzoncie majaczą wysokościowce, mijamy jeden uniwersytet, potem drugi, katolicki. Po jednej stronie drogi budynki - gdyby nie grube kraty w oknach i brak tynku - wyglądające jak nasze, europejskie. Tuż obok domki z blachy falistej i biegające, wzbijające tumany kurzu dzieciaki. Kawałek dalej okazała dzielnica willowa, gdzie każdy dom pieczołowicie otoczony jest pokaźnym murem z wzorzystym szlaczkiem z drutu kolczastego. To wszystko na przestrzeni raptem kilku kilometrów.
Mijany właśnie Langata Hospital wywołuje u mnie myśl, że chyba jednak nie chciałbym do niego trafić, szczególnie, że tuż przy nim jest cmentarz. Kilka minut później bez żadnych oporów wchodzimy do zadbanego, nowoczesnego i ładnego centrum handlowego, którego pilnuje strażnik i bramka do wykrywania metalu. Przy lunchu dowiemy się, że mijane morze dachów z blachy falistej to Kibera, miejscowe slumsy, gdzie na powierzchni dwóch kilometrów kwadratowych żyje prawie milion ludzi, jednakże biały człowiek powinien to miejsce ustawić gdzieś na samym końcu swojej listy miejsc do odwiedzenia, a najlepiej w ogóle sobie podarować ten, bądź co bądź, mało higieniczny i niebezpieczny zakątek stolicy.
Główna droga z Mombasy na północny-zachód Kenii przecina Nairobi, więc zanim dojedzie się do obwodnicy korek jest zjawiskiem permanentnym. I o ile blisko centrum widać, że to doprawdy rozwinięte miasto, to zarówno na peryferiach, jak i w mijanych później miasteczkach podglądane z auta obrazki w ogóle nie odbiegają od moich wyobrażeń o biednej Afryce. Pobocza pełne są ludzi czekających na okazję lub autobus, sprzedających w korku wodę lub po prostu robiących zakupy, czy to z leżących na piachu koców, czy w skleconych z desek straganach. W pierwszej chwili mam wrażenie, że oferują tam wyłącznie owoce i warzywa, ale okazuje się, że można kupić wszystko, zarówno bramy garażowe, buty, koszulki, jak i części samochodowe. Pojawiają się nawet salony meblowe, choć pisząc słowo 'salon' odczuwam duży dyskomfort. Regały, wieszaki na ubrania, drewniane łoża i wielobarwne, tapicerowane meble wystawione są na przydrożnym klepisku, a kurz i pył wirujący w powietrzu wyglądają jak gęsta, jesienna mgła.
Zdarza się, i to wcale nierzadko, że trzyosobowa rodzina pędzi na skuterze pod tęczowym parasolem. Ten zaś, mimo że wygląda śmiesznie, to jednak nie dziwi - jest piekielnie gorąco. W naszej toyocie jest sześcioro pasażerów, wszyscy śpią, ja jednak nie mogę oderwać oczu od tego co za oknem. Nie żeby to były jakieś olśniewające widoki, po prostu codzienne, nie za bogate życie, które mnie całkowicie pochłania. Mózg robi tysiące zdjęć, które z trudem przetwarzam. Upał w aucie jest ciężki jak stukilowy worek cementu, mnie zaś z każdym wdechem pełnego spalin powietrza wypełnia nieopisana radość. Spełniam marzenie o podróżowaniu po Afryce i jestem bezgranicznie szczęśliwy!
A to przecież dopiero początek! Zjeżdżamy z asfaltu na szutr i przebijając się przez gęsty kurz i smolistą noc docieramy do lodgy w okolicy parku Amboseli. Witają nas gwiazdy, błyszczące na niebie jak perły w pełnym słońcu, intymnie ukryte wśród drzew domki, olbrzymie pokoje, iście królewskie łóżka... no i ten widok o poranku: Kilimandżaro w całym swym majestacie. Góra, jak wierny druh, towarzyszy nam później w trakcie safari po parku. Możemy gapić się na zalegający śnieg, jednakże trzeba się z tym spieszyć, bo w ciągu 100 minionych lat lodowa czapa zmniejszyła się o 80%, a według naukowców ten słynny afrykański widok rozpuści się całkowicie w 2033 roku.
Czy my to naprawdę widzimy, czy to nie jakieś nocne zwidy? Na tle góry, maszerują słonie! Coś, co do tej pory wydawało się być dziełem jakiegoś zdolnego grafika komputerowego w poczytnym magazynie przyrodniczym, my mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy chwila jazdy po wyznaczonych ścieżynach parku, by człowiek zapomniał o Bożym świecie. Mieszkańcy sawanny witają nas w najlepszy z możliwych sposobów: w ogóle nas nie zauważając. Dziesiątki słoni paradują kilka metrów przed maską naszego auta, żyrafy, gnu, gazele, zebry, guźce, by nie wspomnieć o ptakach. Trafia się i lew, który zdaje się być już u kresu swojej wędrówki po tym padole. Wyliniała grzywa, poorany bliznami pysk, wygląda jakby nie miał jednego oka. Kilka kilometrów dalej dwie młode lwice czają się za krzakami, dyskretnie podglądając zupełnie wyluzowane gazele. Przyroda poraża swym pięknem - rozległa równina rdzawej ziemi, gdzieniegdzie płowa, bladożółta od słońca, gdzie indziej soczyście zielona. Na horyzoncie rozłożyste akacje.
Film przyrodniczy na żywo i jak to w filmie, obrazki rozkoszne przeplatają się z tragicznymi. Obserwujemy, jak hieny dopadły i osaczają ledwo już stojącego na nogach hipopotama. Ten się czasem poruszy, uniesie, ale nie ma siły na walkę. Ta scena łapie nas za serca. Hieny stoją za olbrzymem i zanurzają swe pyski w jego zadzie. Ich sierść ocieka krwią, hipopotam zaś wygląda na pogodzonego ze swym smutnym losem i bez ruchu oraz najmniejszego dźwięku przyjmuje kolejne razy. Podglądamy jak sierściuchy, kawałek po kawałku, wygryzają krwistoczerwone mięso i niejednemu z nas przechodzi przez głowę miłosierny pomysł, aby dobić biedaka - co to za śmierć być pożartym żywcem!? Zapominamy przy tym, że ten olbrzym pewnie też ma na sumieniu niejedno życie, ba, mimo że nie należy do Wielkiej Piątki, zabija najwięcej ludzi ze wszystkich dużych zwierząt. Zapominamy, że tak to w świecie zwierząt wygląda. To co się dzieje na sawannie przekracza moje wyobrażenia, oczekiwania, marzenia. To jest po prostu niewyobrażalne.
Wyjeżdżamy z Amboseli wyrzucając w powietrze tumany czerwonego kurzu. Maluchy odziane w gustowne uniformy maszerują do szkoły, dorośli spieszą powoli do swoich spraw, nawet żyrafy, które stanęły nam na drodze i okładają się łbami, wyglądają jakby to była część codziennego rytuału. Kolejny normalny dzień.
Podobnie jak nad jeziorem Nakuru, gdzie podglądamy flamingi i tropimy białe nosorożce. Słońce powoli zbliża się do linii horyzontu, powinniśmy opuścić park, ale nie możemy oderwać oczu od tych ostronosych ssaków. Podchodzą do nas na dwa, trzy metry. Zakurzone olbrzymy, na których za chwilę usiądą bąkojady, małe ptaszyny z charakterystycznym czerwonym dziobem. Absolutnie zjawiskowa i magiczna chwila. 
To wszystko to chyba sen. Sawanna, czerwona ziemia, dzikie zwierzęta. Wysuwam się z niego jak spod pluszowego koca i odruchowo sprawdzam buty, czy przypadkiem nie stały się tymczasowym domem dla jakiegoś mniej lub bardziej włochatego lokatora. Poranny, obowiązkowy omlet i w drogę. I znów te same obrazy, przydrożne stragany, poukładane na nich kopczyki z ziemniaków, podbiegający do auta sprzedawcy z pieczoną kukurydzą, dorodnymi marchewkami czy popakowanymi w siatkę mango lub pomarańczami. Najbardziej jednak przykuwają wzrok kobiety, które z olbrzymią gracją i niewiarygodną wręcz lekkością noszą na głowie czy to wszechobecne żółte kanistry z wodą, chrust, czy worki wielkości dorodnego prosiaka.
Co rusz policyjny check point, jeden z nich nawet nas zatrzymuje i stwierdza, że przekroczyliśmy prędkość. Jak to zmierzył nie wiemy, bo oczywiście radaru na stanie nie ma, ale powagi policjantowi dodaje błyszczący dumnie na piersi karabin. Nie mija 10 km i zatrzymuje nas kolejny przydrożny posterunek, ale tym razem tylko rzut oka do środka i z głośników CB radia dobiega znajome hakuna matata, możemy jechać dalej.
Jezioro Wiktorii, przynajmniej w Kisumu gdzie właśnie dotarliśmy, okazuje się być soczyście zieloną łąką. Jest całkowicie zarośnięte bujną roślinnością, choć jakiś naganiacz zapewnia nas, że już pół kilometra dalej można pływać łódką, do czego bardzo, bardzo nas zachęca. Dziękujemy, my tu wpadliśmy tylko na rybkę. Jak tylko podjechaliśmy pod tawernę, tłum piszczących kobiet zaczął przekonywać nas, że to u nich powinniśmy się zatrzymać. Czy czułem się jak Elvis? Haha, trochę na pewno, szczególnie, że poza naszą małą grupką innych muzungu tu nie ma. Powabna niewiasta podchodzi z miską, zielonym płynem do mycia naczyń i polewa nam ręce gorącą wodą z termosu. Czas na obiad. Smażoną rybę z dodatkiem sporej ilości zieleniny jemy rękoma.
Na deser jedziemy do babci. Babci Barracka Obamy. Mieszkająca w maleńkiej wiosce Kogelo nad jeziorem Wiktorii, 96 letnia, elegancka, bardzo młodo i zdrowo wyglądająca Mama Sarah prowadzi fundację pomagającą dzieciom w zdobyciu edukacji. Przyjmuje nas w salonie uściskiem dłoni, a jej dobra aura przenika na wskroś, dając nam wielki zastrzyk pozytywnej energii. W tym nie ma teatru, sztucznego pompowania emocji, jest tylko bezinteresowna dobroć i błogi spokój. Oraz ogromny szacunek i estyma, z jaką zwracają się do niej nasi lokalni kierowcy. Jaki jest pani sekret długowieczności? - pytamy. Kocham ludzi i widocznie Bóg daje mi siłę, żebym robiła to jak najdłużej.
Kobondo zdaje się być wioską na końcu świata. To całkiem miłe odczucie, kiedy podjeżdżasz pod noclegownię, a na powitanie gra orkiestra, panowie śpiewają i łupią w bębny djembe, panie tańczą, a ciekawska, wielka gromada dzieciaków z plemienia Luo biegnie w te pędy obejrzeć muzungu. W tym rejonie to my stajemy się sporą atrakcją. Bębny i tańce towarzyszą nam do końca tego upalnego dnia. Temperatura w pokoju przypomina tę z całkiem porządnie nagrzanego piekarnika, układamy się pod moskitierą, ta niestety spada jak całun. Próbuję ją podwiesić z powrotem, ale mam wrażenie, że w ślad za moskitierą pójdzie sufit, więc dziś wybieramy wariant bez firany. Po raz pierwszy wskakuję w swoją mumię, wkładkę do śpiwora, prześcieradło, w którym można się schować przed światem.
Mimo wielu niewątpliwych zalet ma jedną wadę, w tym upale jest w niej przeraźliwie gorąco. Kręcę się z jednej strony na drugą, pot spływa, włosy na karku lepią się jak po użyciu jakiegoś taniego żelu, zmiana pozycji pomaga na sekundę, a powietrze stoi i mam wrażenie, że z każdą chwilą gęstnieje. Walić komary (chyba i tak ich nie ma, a poza tym, po coś do cholery łykam to Malarone), nie dam rady ani minuty dłużej wytrzymać w tym worku. Udaje się zasnąć... a rano nie ma wody. Poranek na tarasie jest bosko spokojny, powietrze rześkie, odpoczywamy pełną piersią podglądając jak nasi gospodarze wciągają wodę ze studni i wlewają do wielkiego zbiornika, żeby po chwili ta życiodajna ciecz mogła spłynąć na nasze umęczone upałem ciała. Ten poranek rozkręca się powoli, ślamazarnie, wlecze się jak brazylijska telenowela, dając nam jednocześnie energetycznego kopa. Czyż nie po to jeździ się na wakacje?
Życie na kenijskiej prowincji to nie jest bułka z masłem, przynajmniej z mojej, wielkomiejskiej, europejskiej perspektywy. Jeśli nie masz wystarczająco dużo pieniędzy (a mało kto tu ma), to twoje życie sprowadza się do codziennej, rutynowej egzystencji w bardzo skromnych warunkach. Dwuizbowa chateńka z gliny pokryta strzechą, w wersji bogatszej z solarem na dachu, który ma za zadanie zasilić dyndającą nad gankiem żarówkę. W środku kanapy, sofy i fotele, na których leżą własnoręcznie haftowane narzuty (wyglądające jak serwety), na ścianie wiszą religijne obrazki oraz kalendarz z Papieżem Franciszkiem. Do tego błogi półmrok, przyjemny chłodek i uśmiechnięci, emanujący życzliwością właściciele. Mają dziewięcioro dzieci.
Wodę trzeba przytargać z najbliższej studni, chrust na opał też sam nie przyjdzie, potem jakiś targ, pranie w rzece, gotowanie i jest prawie wieczór. I jak tu myśleć o jutrze, jak snuć dalekosiężne plany? Broń Boże, ani nie oceniam, ani tym bardziej nie wartościuję, ostatecznie nikt nie udowodnił, że nasze zabiegane, pełne nerwów, deadlinów i stresów życie jest lepsze - oczywiście uniwersalna prawda, że im masz więcej pieniędzy tym ci łatwiej, obowiązuje także w Afryce. Kenia jest uważana za finansowe i gospodarcze centrum regionu, mimo, że dochód narodowy per capita jest tu mniej więcej 9 razy mniejszy niż w Polsce, a różnica między bardzo biednymi, a bogatymi jest aż nadto widoczna - być może dlatego, że ci bardzo biedni stanowią znaczącą większość, przynajmniej z dala od Nairobi.
Kenia mnie jednak zaskakuje. Wyobrażając sobie Afrykę z łatwością wizualizowałem sawannę, pustynię, czerwoną ziemię, jednakże ze zdziwieniem obserwuję, że w niektórych regionach, mimo pory suchej, jest zielono jak w naszych parkach późną wiosną. Zdarzają się oczywiście miejsca, gdzie pole kukurydzy jest wypalone przez słońce do cna, ale dla odmiany w Kericho, gdzie właśnie wjeżdżamy, żywa, fluorescencyjna wręcz zieleń bardziej przypomina tę z jakiegoś markowego, wypielęgnowanego pola golfowego, niż spalonego słońcem klepiska. A czy ktoś wcześniej słyszał, że tutaj prawie w ogóle nie pije się kawy, tak cenionej w naszej części świata? Albo, dla odmiany, że Kenia to jeden z istotnych światowych producentów herbaty? Ba, to właśnie herbata jest jednym z głównych źródeł dochodu narodowego. 
Samo Kericho to bardzo mocno rozwijający się ośrodek herbaciany. Hektary zielonych, pofalowanych dywanów, na których skulone postaci zrywają dwa najświeższe listki (z zalążkiem trzeciego) z herbacianych krzewów i rzucają je za siebie, wprost do szerokiego kosza, który tarabanią na plecach. To początek procesu, którego dalszy ciąg chwilę później podpatrujemy w fabryce. Żeby wejść do środka musimy ubrać czepki, białe kitle i umyć ręce. Mocno zużyta umywalka, pojemnik na mydło, z którego za żadne skarby nie potrafię nic wycisnąć. Mydło się skończyło, udawaj że myjesz ręce - podpowiada pani z ochrony.
Jesteśmy w drodze do Masai Mara. Zwierzaki wychodzą nam ma spotkanie już kilkadziesiąt kilometrów przed parkiem, co w sumie jest zaskakujące, szczególnie jeśli połączy się to z codziennym życiem Masajów - dzieci maszerują do szkoły, dorośli albo wypasają krowy, albo polegują w cieniu drzew lub glinianych lepianek. Pod sklepem o dość jednoznacznej nazwie 'wine and spirits' spotykamy jednego z dorosłych, odzianego w charakterystyczną czerwoną, kraciastą narzutę, który wraz z kolegami w nieco bardziej swojskim anturażu oddaje się uciechom, jakie za kilkaset szylingów można nabyć drogą kupna w sklepiku. Innymi słowy: bez względu na szerokość geograficzną, lokalna społeczność potrafi się jednoczyć w podobny sposób.
Monopolowy rozpoczyna piaskową ulicę, nędzną, senną i pozbawioną życia, wzdłuż której ulokowały się i inne sklepiki, hotel (o zgrozo!), czy zakład krawiecki, w którym pan - jak na wystawie - w zwolnionym tempie pedałuje na maszynie. Ludzie jakby śpią, poupychani gdzieś w cieniu - nawet dzieciaki, ożywione przed chwilą na nasz widok, zagospodarowały wolny kawałek cienia siadając bezpośrednio na piachu. Z naprzeciwka nadchodzi osioł ciągnący za sobą przyczepkę i długi na kilkanaście metrów warkocz kurzu, a nasz znajomy Masaj z trudem próbuje wsiąść na motorek, jakby był to co najmniej mocno wierzgający koń.
Śpimy w leśnym obozowisku Aruba Camp, w namiotach, bez żadnego ogrodzenia. Na powitanie otrzymujemy informację, żeby w żadnym wypadku nie chodzić nad rzekę, bo tam mieszkają hipopotamy i krokodyle. Serio?! Namiot jest wielki, mieści cztery spore łóżka, łazienkę i taras z leżakami, z którego widok na rzekę jest kojąco doskonały. Miejsce jest zjawiskowe, a nocna symfonia w wykonaniu mieszkańców sawanny brzmi jakby tylko smyczki grały. Aż żal spać.
Ranek jest rześki, chłodny wręcz. Muzycy z sawanny nie przestają grać, a nad parkiem dostojnie i bezszelestnie płyną dwa balony. Cóż to za rozkoszny widok, nie sposób oderwać wzroku. Balony się kurczą, pchane wiatrem w stronę Serengeti, by po chwili całkowicie zniknąć za linią drzew.
Uzbrojeni w teleobiektywy znów jedziemy na polowanie. Masai Mara to rozległa, zielona kraina, której raptem 10% znajduje się na terenie Kenii - pozostała część leży już w Tanzanii (w której zresztą postawiliśmy stopę, i to dosłownie). Zieleń mnie zadziwia, słońce świeci jak oszalałe, wiatr który owiewa twarze jest zdumiewająco ciepły. Ziemia, momentami spękana, zachowała jednak wystarczająco dużo wilgoci aby oddawać ją trawom i krzewom sawanny. I tylko zwierzęta wyglądają na zmęczone upałem - para lwów chowa się przed nami w krzakach, ale lornetka pozwala podziwiać ich silne ciała i groźne spojrzenia. Kawałek dalej, w wysokiej trawie leży i wygrzewa się w słońcu gepard, który tym samym pozwala nam skompletować Wielką Piątkę. Co za miły i leniwy kotek, to na nas spojrzy, to ziewnie znudzony. Ale jeśli gepard był znudzony, to co powiedzieć o hipciach, które całymi stadami polegują w rzece Mara. Poziom wody jest niski, kamienie i brzegi odsłonięte, a te grubasy leżą w wodzie i od czasu do czasu, jakby z trudem i niechęcią, wychylają ponad lustro wody swe wyłupiaste oczy. O! Jeden nawet się podniósł i wraz z ważącym pewnie z pół tony maleństwem drobi kilka metrów dalej, by tam zanurzyć się w błotnistej mazi. W CB radio pojawia się informacja, że gdzieś w krzakach wyleguje się kolejny simba. Gonimy naszą toyotę po parkowych ścieżynach, czasem na szagę, za chwilę w kierunku chaszczy pędzą auta z kilku stron, jakbyśmy chcieli otoczyć ofiarę jak jakieś hycle. Polowanie okazuje się łatwe, udało się. Co prawda to nie lew, a lampart, ale i tak było warto. To przecież też miły kotek, choć jest chyba nieco podrażniony, bo nerwowo poparadował przed publicznością i czmychnął w krzaki.
My za to lecimy do Mombasy. Nairobi z powietrza wygląda jak spora, rozległa betonowa dżungla, w ścisłym centrum sporo wysokich budynków, a na przedmieściach roi się od domków tworzących dzielnice rodem z amerykańskich seriali w telewizji śniadaniowej. Nie mija chwila, a ponad chmurami majaczy ośnieżona kopuła Kilimandżaro, która z tej perspektywy prezentuje się równie imponująco, jak kilka dni wcześniej z sawanny. O proszę, nawet ktoś nam macha ze szczytu! 😉
Mombasa wita nas lepkim powietrzem, ciało momentalnie pokrywa cieniutka warstwa potu wymieszana z kurzem przywiezionym jeszcze z Masai Mara, a koszulka lepi się do pleców. Miasto jest tyglem, w którym krzyżują się kultury arabska, indyjska i afrykańska, co widać na każdym kroku. Kolor skóry mieszkańców bywa jaśniejszy, zdarzają się sytuacje, że murzyn ma proste, rude włosy. Albo czarne, kręcone na głowie, a blond na rękach - jak to miało miejsce w przypadku naszego przewodnika po Fort Jesus, przesympatycznego zresztą. Przez ostatnie 500 lat panowanie nad miastem przechodziło z rąk do rąk, a każda z nacji zostawiła po sobie trwały ślad, także genetyczny. Dziś to miasto z widoczną przewagą muzułmanów, co przypomina nie tylko muezin wzywający wiernych do modlitwy, ale przede wszystkim stroje mieszkańców. Kobiety ubierają się świetnie - w piękne, bardzo kolorowe suknie, oczywiście prezentując całe spektrum islamskich strojów. (Nie poruszałem wcześniej tego wątku, ale na ucho szepnę, że Kenijki są bardzo urodziwe.)
Na starym mieście część zabudowy jest biała z charakterystycznymi niebieskimi oknami, część żółta, sporo odnowionych kamienic, ale nie zmienia to faktu, że wiele budynków się po prostu rozsypuje. Tuk tuki pędzą po mieście jak oszalałe mrówki, sporo jest porządnych (czytaj drogich) samochodów, co z kolei bardzo kontrastuje ze zdezelowanymi drewnianymi wózkami, które są tak obładowane, że do ich pchania potrzeba i ośmiu chłopa. W Mombasie ostatecznie przekonujemy się, że Kenijczycy, jak wiele innych nacji, to mistrzowie handlu i negocjacji. Cena wyjściowa dla muzungu jest wzięta z sufitu, a w czasie negocjacji potrafią być równie ujmujący i czarujący, co zwyczajnie natrętni i nieprzyjemni. Choć najczęściej odrobina uśmiechu i brak powagi rozładowuje napięcie.
Aż dziw bierze, że do tej pory nie napisałem nic o muzyce. A nie napisałem, bo jej tu po prostu było mało, co ze smutkiem muszę przyznać. To nie jest tak, że nie byłem na to przygotowany, wystarczy przerzucić choćby kilka stron Bieli Marcina Kydryńskiego by wiedzieć, że tradycyjnej muzyki w Afryce szuka się trudno. Ale jednak tliła się we mnie iskierka nadziei, że jakaś zbłąkana muzyczna duszyczka gdzieś na wiosce się trafi. Ale nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi napisać o TEJ duszy. Jest taka piosenka, dla mnie ucieleśnienie Afryki, jeden, jedyny utwór, który wraz z pierwszym dźwiękiem przenosi mnie na czarny ląd, nawet jak w Szczecinie lód i śnieg przed domem. Nagrał go muzyk urodzony w Mombasie właśnie, Ayub Ogada, i szukając linka do tej piosenki wygooglałem informację, że ten wielki mistrz kenijskiej muzyki zmarł pięć dni temu, 1.02.2019 roku.  W Kisumu, w którym byliśmy przed tygodniem. Świat już nie będzie taki sam:(


Drewniana łajba miarowo podskakuje na spokojnych, lazurowych falach Oceanu Indyjskiego, lekki i ciepły wiatr pieści nam twarze, a na zbliżającej się coraz bardziej wyspie Wasini, tuż przy brzegu, stoją w szeregu i dumnie się prezentują baobaby. Cóż to za piękne drzewa! Ale kalejdoskop naszej wyprawy obraca się bardzo szybko i po chwili całą uwagę przykuwają delfiny, które pojawiają się to na lewej, to na prawej burcie. To dopiero widok, elegancja i delikatność. Aż chciałoby się przytulić takiego dzióbaska!
Dopływamy do Parku Kisite, zakładamy maskę, rurkę i zanurzamy się w podwodny świat pełen kolorów i spokoju, wielobarwnych ryb i całej rzeszy innych mieszkańców rafy. To się nigdy nie nudzi, nigdy nie jest takie samo. Zawsze tak samo wciąga. Potęga natury. Po prostu.
Sprzedawca na parkingu proponuje mi wodę. Właśnie kupiłem, odpowiadam, zresztą nie mam już drobnych. Posmutniał na chwilę, ale zapytał jak żyje nam się w Polsce, przecież jest bardzo zimno, i lód, i śnieg. To prawda, przyznaję, dlatego przejeżdżamy do was, do Kenii. Wasini jest przepiękna! "O tak, mieszkam tam. Codziennie rano przepływam tu do pracy i wieczorem wracam. My tu żyjemy spokojnie, a nie jak wy, tylko stres i busy, busy. Jeśli ci się podoba, to powiedz znajomym, żeby do nas przyjeżdżali, chętnie ich ugościmy!"

No to mówię, przyjeżdżajcie.

Tymczasem!

Komentarze

Prześlij komentarz