Uganda i Rwanda, czyli timber maworek


Życie w okolicy jeziora Wiktorii toczy się na nędznej ulicy. Zdawać by się mogło, że poranna ulewa powinna zmyć z niej kurz wczorajszego dnia, niestety chyba tylko pogorszyła sytuację, bo rdzawa breja wypełnia wszechobecne drogowe ubytki. Zdezelowane samochody, motory, wszystko wokół jest szaro-pomarańczowe, ale wygląda na to, że nikomu to nie przeszkadza. Obserwuję malucha, który zanurza swojego crocsa w błocku, nogą zamaszyście kręci ósemki, a kiedy spostrzega, że go podglądam, ucieka do mamy pilnującej dobytku na jednym z kilkudziesięciu straganów.
Kupić tu można doprawdy wszystko: węgiel, poukładane w kopczyki ziemniaki, plastikowe misy, kury, które pogodzone z losem nawet już nie gdaczą, ale hitem są pieczone pasikoniki. Rzucam okiem, jak pani wysypuje je z worka na rozgrzany tłuszcz niczym mrożone frytki, ale zapach raczej nie zachęca do dalszej obserwacji losów tego, dość popularnego w Ugandzie, przysmaku. Na ulicy jest gwarnie i bez jakiegokolwiek ładu. Ludzie, jak wolne elektrony, przemieszczają się między stoiskami, autami i lawirującymi w tłumie motorami. Stragany porozrzucane są nierówno, jakby po kryjomu toczyły walkę o to, który z nich będzie bliżej ulicy. Kawałek dalej, już bliżej jeziora, z jednej strony parasole, pod którym skrywają się handlowe rarytasy, z drugiej plastikowe stoły przykryte ceratą, na których serwuje się lokalny przysmak: tilapię. Restauracje (sic!) przeżywają istne oblężenie i nikomu nie przeszkadza to, że zrobione są z blachy falistej i starych płyt wiórowych, na których tylko gdzieniegdzie zauważyć można resztki koloru łuszczącej się farby. Turystów tu pewnie niewielu, a odnoszę wrażenie, że cała ta sceneria to po prostu esencja tej części Afryki.
Przedmieścia Kampali przypominają mi obrazki z okolic Nairobi. Ulica jest dziurawa, domy ustawione wzdłuż niej marzą pewnie o choćby najmniejszym remoncie, a życie toczy się na przydrożnym, pomarańczowym klepisku. W każdej wiosce ostrym kolorem elewacji wyróżniają się tylko punkty telefonii komórkowej. Dzieciaki ganiają rowerowe opony, popychając je półmetrowym kijkiem albo starą butelką, a lokalna młodzież spotyka się ze sobą w towarzystwie swoich wypielęgnowanych motorów (to chyba jedyne, co utrzymują w nieskazitelnej czystości). 
Ktoś leniwie maluje płot, ktoś grilluje kurczaka, ale całkiem sporo młodych mężczyzn nie robi dosłownie nic, siedząc w cieniu tej ponurej rzeczywistości, cierpliwie czekając na to, co przyniesie dzień. Byłbym niespełna rozumu próbując w kilku zdaniach opowiedzieć o tym sposobie życia, o jego powodach, bo to kwestia skomplikowana chyba także dla tych, co w tej materii są oblatani. To, co może zaobserwować taki turysta jak ja, to zapewne tylko mikra część znacznie większej całości. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, które od lat sam sobie zadaję: czy oni tkwią w tym marazmie bo chcą, bo niczego innego nie potrzebują, bo nie widzą innej możliwości? A może po prostu z powodu ogólnej beznadziei i braku pieniędzy? 
Prawdą jest, że tu od dziesięcioleci są doświadczani przez los. Niewolnictwo, kolonializm, wojny domowe, rządy skorumpowanych i pazernych na pieniądze psychopatów, a także plemienne podziały i ich wpływ na codzienność, której my w Europie nie umiemy, a może nie chcemy zrozumieć. Kiedy w 1971 roku w wyniku zamachu stanu władzę przejął Idi Amin, wymordował ponad dwieście tysięcy ludzi tylko dlatego, że pochodzili z innego plemienia i stanowili ryzyko kontrataku zwolenników obalonego dyktatora. Jego dokonania nadały mu przydomek 'rzeźnik z Ugandy'. 9 lat później do władzy powrócił jednak obalony wcześniej Obote i w rewanżu wybił trzysta tysięcy Ugandyjczyków kojarzonych z Aminem. Kiedy w 1986 roku prezydentem został Yoweri Museveni (w wyniku zamachu stanu, a jakże), Uganda była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata. 'Zachód' uznał, że nowy prezydent to prawdziwy demokrata, który gwarantuje święty spokój, i choć oczywiście trudno mu odmówić pewnych sukcesów, to jemu tak się demokracja spodobała, że w 2016 roku wygrał po raz siódmy wybory prezydenckie. I tak od lat 'świat' udaje, że pomaga, w Ugandzie udają, że mają demokrację, i tylko... ludzi żal.
Im dalej od stolicy, tym zieleniej. Nie tylko z powodu olbrzymich kiści bananów, które tu są na każdym kroku. Przyroda jest niewiarygodnie bujna, góry spowite mgłą, a pola herbaty, podobnie jak w Kericho w Kenii, to długie, jaskrawozielone dywany.
Wstajemy wcześnie, za oknem jeszcze nieprzenikniona czerń, a po chwili pędzimy szutrem podglądając wiejską codzienność. Tu, w odróżnieniu od przedmieść Kampali, wszyscy pracują, nawet dzieci. Czy to z motykami na polu, czy prowadząc obładowane bananami rowery, czy tarabaniąc baniaki z wodą. Mijamy olbrzymie połacie bananowców, niestety w pewnym momencie musimy zawrócić, bo ciężarówka z węglem przewróciła się na środku drogi i nie ma przejazdu. 
Z niewielkim opóźnieniem docieramy do celu: Park Narodowy Kibale to las deszczowy, prawdziwa dżungla i to tutaj spróbujemy zobaczyć szympansy w ich naturalnym środowisku. Co rusz pada, więc szanse na to, że uda nam się zobaczyć małpy na ziemi niestety nie są za duże - wczorajsza grupa penetrowała las 3 godziny i im się nie udało. Podążamy karnie za naszą przewodniczką, błoto pod nogami, wilgoć w powietrzu. W pewnym momencie szeleszczą liście w koronach drzew i jakieś 10-15 metrów nad ziemią dostrzegamy szympansa. Od tej chwili czas przyspiesza, puls gwałtownie rośnie, a uderzenie adrenaliny oszałamia. Niedaleko słychać ryk, przez krzaczory przedzieramy się w tym kierunku. Stajemy. Nasłuchujemy. Jest, mamy fart, choć dopiero za chwilę dowiemy się jak duży.
Trzy szympansy zeszły na ziemię, jesteśmy od nich o 2-3 metry. Jeden z nich kładzie się na ziemi i grzebie sobie w klejnotach, nic sobie nie robiąc z naszego towarzystwa. Podnosi się tylko od czasu do czasu, gdy jakaś przeraźliwa wrzawa tnie powietrze. To samiec alfa, przewodnik grupy liczącej 120 osobników, podobno bardzo rzadko można go spotkać. Wygląda podobnie do nas, a te oczy... Mija chwila, kolejny ryk, i 'nasze' szympansy już są na drzewie. Idziemy za nimi nie zważając na mrówki, błoto, byle nie zgubić tropu. Korony drzew się kotłują, spadają gałęzie, uciekamy spod drzew. Kolejne wrzaski. To koniec na dziś, najadły się i na pewno nie zejdą już na dół - głos rangerki ostatecznie zamyka ten rozdział wyprawy.
Siedzę na tarasie z widokiem na jezioro Nyamiteza i otaczające je góry. Miejscówka jak z bajki. Nieusmażone jeszcze pasikoniki cykają jak oszalałe, a we mnie buzują emocje, tyle przeżyć w jeden dzień. Po porannym tropieniu małp, pojechaliśmy do wioski. Ta bieda poraża, mimo swojego wieku nie umiem przejść nad tym do porządku dziennego. 
Na klepisku możesz kupić sporo rzeczy, miedzy innymi ciuchy, pościel i buty. To nie są nowe rzeczy, to są przedmioty, które w bogatszej części świata pewnie wielu z nas uznałoby za nienadające się do użycia. A tutaj ludzi na nie nie stać. Zakumplowałem się z Thomasem, tylko to imię potrafiłem zapamiętać. Ubrany był w żółtą koszulkę reprezentacji Ugandy i znał odrobinę angielski więc mogliśmy troszkę pogadać. Zacząłem oczywiście od Lewandowskiego, ale nie znał (starsi znają, to ten z Bayernu!). Ma 11 lat i i z grupą innych dzieciaków wracał ze szkoły. Delikatnie posmyrał mnie po ręce i pyta co to jest? No jak, włosy, to co mamy na głowie! Uśmiał się tylko. I jak już było wesoło, mówi: give me moneygive me a dollgive me anything. To nie są łatwe momenty jak cię bosonogi dzieciak prosi o pomoc. A słowa I'm hungry do teraz mi dźwięczą w uszach.
A to nie koniec emocji. Jedziemy w góry Rwenzori, po których czeka nas mała rundka w błocie po kostki, ale jednocześnie z przepięknymi widokami na porośnięte obłędnie zieloną, bujną i gęstą roślinnością góry/zbocza. Po drodze jednak jesteśmy umówieni w szkole. Wjeżdżamy pomiędzy dwa rzędy odświętnie ubranych dzieciaków, które śpiewają dla nas piosenkę. A im dalej tym bardziej nieprawdopodobnie! Na terenie szkoły zgromadzili się nie tylko uczniowie i nauczyciele, ale i rodzice, sąsiedzi, dziadkowie, cała dyrekcja! Przygotowano dla nas akademię! Przemówienia, podziękowania, hymny, program artystyczny. Jak dzieci zaczynają śpiewać szklą się oczy, emocje trudno opanować. 
To nie jest szkoła w naszym rozumieniu. Utworzono ją w 2014 roku, a utrzymują i zarządzają nią rodzice. Uczęszcza do niej 254 uczniów, w tym 25 sierot i 82 dzieci, których rodziców nie stać na współutrzymywanie szkoły. Budynek się wali, pieniędzy brakuje na wszystko. Pensja nauczyciela to 70 USD miesięcznie, a i tak jest problem z jej wypłacaniem. W tym zrujnowanym budynku wstawiono nowe drzwi i kilka ławek - stolarz zrobił je za pieniądze jednego z Polaków, którzy odwiedzili szkołę kilka miesięcy przed nami. Co za dzień, no w życiu nikt mnie jeszcze tak nie ugościł! Wysyp emocji, wzruszeń, a po zakończeniu części oficjalnej był czas już tylko na tańce, żółwiki i wspólne fotki, jednym słowem cała masa dobrej energii!
Zmienność krajobrazów jest zdumiewająca, pejzaż gór Rwenzori jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się w sawannę. Było górzyście, jest płasko; było mokro, jest sucho; było ciepło, jest gorąco. Wjeżdżamy do Parku Narodowego Królowej Elżbiety na safari, ale po doświadczeniach z Kenii trudno o entuzjazm, bo jednak bogactwo fauny szczególnie nie rozpieszcza. 
Dla odmiany kotłuje się od zwierząt w Kanale Kazinga. Pojawiają się ptaki, warany, krokodyle, wygnane ze stada bawoły, nawet słonie, ale jednak dominują hipopotamy. Polegują sobie w wodzie chroniąc swą delikatną skórę przed grzejącym bez litości słońcem. Czasem któryś nas postraszy żebyśmy nie podpływali zbyt blisko, czasem ziewnie leniwie, ale dzień raczej upływa im na beztroskim oczekiwaniu na wieczór. Dopiero jak upał zelży, a słońce opadnie w stronę horyzontu, wygramolą na brzeg swoje wielkie cielska w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
Śpimy w świetnej lodgy na wzgórzu, kilkadziesiąt metrów pod nami sawanna, mgły unoszą się nad bladozieloną trawą, a ciągnące się po horyzont morze akacji przyciąga wzrok na długie kwadranse. Gdzieś w oddali maszerują słonie, my także ruszamy dalej. Bardzo lubię takie wyjazdy gdzie dużo się dzieje. Przyjeżdżasz, oglądasz okolicę, śpisz, jedziesz dalej. Zmieniają się krajobrazy, ludzie, niestety też pogoda. Raz podglądasz skąpane w słońcu pola papirusu albo prison farms, gdzie ubrani na żółto więźniowie wyglądają jak plantacja słoneczników, kiedy indziej kontemplujesz poranek na tarasie w towarzystwie tropikalnej burzy. 
I w duchu cieszysz się, że ta podróż jest 'na bogato', bo obskurny, zawilgocony pokój wydaje się być mimo wszystko zdecydowanie lepszą opcją od pobliskich namiotów. Wszystko to kwestia punktu odniesienia. Wieczorem z taką niechęcią wchodziłem do wilgotnego łóżka, że zapakowałem się w swoją mumię, byle tylko nie mieć bezpośredniego kontaktu z pościelą, a rano tak bardzo doceniałem ten przybytek luksusu. Nigdzie indziej niż tu, w Afryce, nie docenia się tak bardzo miejsca, w którym mieszkamy. Narzeka się na nasz ukochany kraj raj, ale taka podróż na ugandyjską prowincję od razu ustawia punkt odniesienia we właściwym miejscu. 
O tym, że jest biednie pisałem wielokrotnie. Ale kiedy widzisz w XXI wieku jak ludzie, całymi rodzinami, na boso, siedzą w kamieniołomach, na skałach i ręcznie (czytaj młotkiem) rozłupują skały na tłuczeń, to coś w tobie pęka. Idziesz do wioski pigmejów, ludzi lasu, wykluczonych poza nawias nawet ugandyjskiego życia, to w nieunikniony sposób zaczynasz sobie stawiać fundamentalne pytania. Czy Bóg to widzi? A może też już odwraca wzrok jak reszta świata? A może woli wyłącznie toruński blichtr i świecidełka?
Centrum wioski to kilka glinianych domów wysoko w górach, bar z głośną muzyką i pub, w którym rozwieszono plakaty wyborcze (na jednym z nich mała fotka kandydatki oraz duży obrazek z podpisem 'Jezu ufam Tobie'). Ludzie mieszkający na skraju lasu schodzą się tu, żeby się spotkać, napić, posłuchać muzyki. Na podstawie informacji zebranych przed wyjazdem, spodziewałem się zobaczyć grupę zamroczonych alkoholem ludzi. Tymczasem owszem, bieda aż piszczy, opary C2H5OH da się wyczuć, ale ludzie są zdecydowanie w pełni świadomi. Jest z nami tłumacz, mamy okazję porozmawiać, odpowiadają na pytania, są ciekawi tego, jak nam się żyje w Europie. Głosują w wyborach. Nasz świat, wbrew woli tych ludzi, wciąga ich w swoje ramy. Dobrze to, czy nie? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. Ale czy to w naszym świecie na pierwszym miejscu nie stawia się prawa jednostki do wolności?
Przedarliśmy się przez chmury, jesteśmy wysoko w górach, słońce ledwo wstaje. Białe mgły pod nami, upstrzone wystającymi gdzieniegdzie czarnymi wzgórzami prezentują się obłędnie. Jesteśmy w Parku Narodowym Bwindi, gdzie mieszka 9 rodzin goryli górskich - gatunku zagrożonego wymarciem. Szacuje się, że na całym świecie jest zaledwie 800 osobników, co i tak jest sporym osiągnięciem przyrodników, bo w 2010 roku było ich raptem 600. Krótka odprawa, prezentacja lokalnej muzyki i tańców, a jeden z pracowników próbuje nas przekonać o tym, że większość kasy z biletów zostanie w parku. 
Ruszamy przez nieprzenikniony las deszczowy w poszukiwaniu tych wielkich, człekokształtnych małp. Szympansy to była tylko przygrywka, wstęp do tego co nas czeka dziś. Przewodnik z maczetą rozcina dla nas las, grzęźniemy w błocie, gdyby nie pożyczony kijek bankowo miałbym mokre portki. Roślinność jest nie tylko soczyście zielona, ale przede wszystkim nieprawdopodobnie gęsta. Nasz strażnik komunikuje się z tropicielami przez krótkofalówkę, ale bez tradycyjnych metod nie możemy się obejść. Pohukują do siebie i podążamy za dźwiękiem. Ponownie mamy fart, po godzinie brodzenia przez dżunglę zbliżamy się do 'naszej' rodziny. Wchodzimy w krzaki, kilka metrów przed nami siedzi goryl i beznamiętnie, całkowicie nas ignorując, zajada liście. Potęga spokoju. Czasem sobie pryknie, podrapie się, pokaże wyprostowany palec, ale tak właściwie to pełen relaks. Tuż obok szef stada, dwustukilogramowy olbrzym ze srebrnym grzbietem, za moment matka z młodym na plecach niemalże ociera nam się o nogi. To jest spotkanie, o którym marzyłem od lat, a zdawało się być poza moim zasięgiem. Co więcej, w swej wyobraźni nawet przez chwilę nie sądziłem, że to będzie aż tak ekscytujące doświadczenie.
Uganda to kraj pełen paradoksów. Prezes banku narodowego kupuje sobie wyspę, na którą sprowadza zwierzęta z sawanny i buduje domy na palach, a na innej, 5 minut dalej, jest szpital z jednym lekarzem, który nie może za bardzo pomagać potrzebującym, bo od 3 lat nie ma na paliwo do wodnego ambulansu. Najkrócej więc pewnie można by napisać, że to kraj przyrodniczo piękny, ale po prostu bardzo biedny. Nie wiem jednak czy takie jednoznaczne sformułowanie w pełni oddaje prawdziwy sens tego, co miałem okazję zobaczyć. Może więc tak to zostawię, ostatecznie nie zawsze trzeba wyciągać jakieś wnioski. Szczególnie, że dojeżdżamy do granicy z Rwandą, a tutaj spodziewam się trochę innego świata.
Na pierwszy rzut oka widać, że to państwo jest bogatsze, a społeczeństwo bardziej zasobne. W Kigali ulice są czyste, trawa przystrzyżona, krawężniki pomalowane w biało-czarne pasy, ludzie porządnie ubrani, pojawiają się niezłe auta. Kraj się rozwija, między innymi za pieniądze płynące szerokim strumieniem ze świata, a za wszelkimi większymi inwestycjami stoją Chińczycy i (chyba w mniejszym stopniu) Amerykanie - taki ciekawy sojusz i nowoczesna forma podboju kontynentu. W centrum stoją dość szkaradne, wysokie budynki ze szkła i stali, co kontrastuje z umiejscowionym tuż koło nich, barwnym, ulicznym targiem w typowo afrykańskim, wioskowym stylu. Na ulicach policja i wojsko z groźnie wyglądającą bronią pilnuje porządku. Można powiedzieć, że panuje tu demokracja afrykańska, której podstawowym elementem jest kałasznikow. 
Rwanda to nie jest wolny kraj. Rana po wojnie domowej jeszcze się nie zabliźniła, a 25 lat po tych okrutnych wydarzeniach, ci którzy się bestialsko mordowali dziś żyją obok siebie. Zdaje się jednak, że wciąż istnieje podział na klany, Tutsi i Hutu, 'długich' i 'krótkich', choć według oficjalnej propagandy wszyscy są po prostu Rwandyjczykami. Rwandyjczykami, z których 1/3 donosi służbom, a do naszego auta oddelegowano 'gumowe ucho', które miało pilnować, aby w busie przedstawiano wyłącznie szczerą, reżimową prawdę. Odnoszę także wrażenie, że opary ludobójstwa unoszą się nad miastem jak smog, a ludzie boją się głośno wymawiać niektóre słowa. I choć polityczne tło jest szalenie wyraziste, nie będę zagłębiać się w tego typu rozważania, bo po zaledwie dwudniowej wizycie nie uchodzi.


*   *   *
Kiedy po raz pierwszy czytałem Heban, wszystko było piekielnie pasjonujące, ale tak inne od tego co znam, że nie chciało mi się wierzyć, że to mogła być prawda. A dziś? Po tegorocznych wyprawach mam wrażenie, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat dużo się nie zmieniło. 

Jeśli jakimś zrządzeniem losu ktoś doczytał do tego miejsca, pewnie wciąż zachodzi w głowę, o co chodzi z tytułowym timberem maworkiem? Ha! Tego nikt spoza naszej małej, dwunastoosobowej grupki nie zrozumie. I niech tak zostanie.

Tymczasem!

Komentarze

  1. Tomaszu! Nie podejrzewałam Cie o taka elokwencję, na wyprawie byłeś raczej milczkiem. Z przyjemnością przeczytałam Twój tekst, choć czuje spory niedosyt. Pozdrawiam serdecznie, Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, miło mi, że przeczytałaś z przyjemnością. Ja z olbrzymią radością słuchałem Waszych pasjonujących opowieści o maworkach:))

      Usuń
  2. Świetna relacja i wspaniały warsztat fotograficzny. Respect :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się spodobało, wszystkiego dobrego :)

      Usuń
  3. Jako sąsiad w busie zauważyłem, że jesteś bardzo inteligentny. Masz mój wielki szacun za empatię i wrażliwość w opisie naszej ugandyjsko-rwandyjskiej przygody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Wojtku, bardzo mi miło. Mam nadzieję, że do zobaczenia gdzieś, kiedyś.

      Usuń

Prześlij komentarz