Randka w Berlinie


Już słyszę te wszystkie głosy, że co jak co, ale romantyk to ze mnie jak z koziego podogonia gwizdek. Jak mogę zapraszać kobietę na randkę do Niemiec? O, Paryż, Wenecja, Lizbona, Kazimierz Dolny nad Wisłą... ale Berlin? Przecież tu Breżniew całował się z Honekerem! Toż już nawet ten nieszczęsny Neapol brzmi lepiej. Skoro nie umiem porządnie wybrać to powinienem włączyć jakiś film z Meg Ryan czy inną Sandrą Bullock. W każdym z nich przepis na idealny wypad podany jest jak na tacy: zachodzące słońce, kolacja przy świecach, para czule patrzy sobie w oczy, potem szampan - najlepiej z truskawkami, czasem jakieś karaoke, potem... no właśnie. A tu na dodatek leje. Ale mamy świetny widok z dużego hotelowego okna, w dole ulica po której suną samochody rozmazane trochę w deszczu, czasem ktoś przebiega skulony, jest piątkowy wieczór, noc właściwie, a w pobliskich biurach ludzie jeszcze walczą z excelowymi tabelkami czy innymi prezentacjami. A my... no właśnie. Czy to nie jest piękne?
Wcześniej udało nam się pospacerować trochę nad Sprewą, nawet liznęliśmy troszkę wyspy muzeów, zostawiając dokładniejszą penetrację na sobotę. Można znaleźć fajne zakątki w tym Berlinie, podobno 15 minut robiłem zdjęcie jakiejś rzeźbie. No dobra, nie jakiejś, 'Trzy dziewczyny i chłopak". Tuż przy muzeum DDR, na bulwarze, naprzeciwko katedry siedzą sobie takie cztery golasy. Siedzą i naprawdę dobrze wyglądają. Za to Alexanderplatz nie wygląda, choć bez dwóch zdań tam można obejrzeć Niemcy prawie jak na dobrej karykaturze. Z jednej strony namioty gdzie piwo się leje, wurst dochodzi na grillu, a tłum pląsa pod sceną w rytmie disco polo po niemiecku. Z drugiej człowiek czuje się jak w Stambule, sami Turcy i inni przybysze rozmawiający ze sobą na pewno nie w języku Goethego. 
A obok Polizei, w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią w gotowości. Jesteśmy dzień po zamachu w Barcelonie, więc wzmożone środki bezpieczeństwa nie dziwią, ale jakoś trudno do tego przywyknąć. 
Trudno mi też mimo wszystko wyzbyć się tolerancji, zmienić swoje podejście do ludzi innej wiary i innego koloru skóry. Tragizm tych wszystkich zamachów jest porażający, a mimo to nie potrafię w jednym szeregu postawić morderców z normalnymi ludźmi. Co oczywiście nie zmienia faktu, że nie smuci mnie brak takich zbiorowości, enklaw i slamsów w naszym kraju raju. 
Trudno na te tematy nie dyskutować. Szczególnie w Berlinie, bo co by nie powiedzieć, to rzeczywiście nie jest najpiękniejsze miasto świata, a w zamian bardzo kosmopolityczne. To tu styka się też przeszłość z przyszłością, a spacer wzdłuż muru to oczywista lekcja historii. Ale czy tylko historii? Czy trzeba się bardzo wysilać żeby takie podziały dostrzec na naszym podwórku? Politykierzy cynicznie grający na emocjach, bez przerwy dzielący nas na lepszy i gorszy sort. Na prawdziwych Polaków i zdrajców? Na dobrych i złych. Czy to nie są takie same mury? Warto odwiedzić wystawę 'Topografia terroru', która pokazuje lata 1933-45, jak rozwijał się faszyzm, jak skończył. I tam bez trudu można znaleźć odnośniki do dni dzisiejszych.
Trudniej mi znaleźć odpowiednią restaurację. Znaczy jest ich całe mnóstwo, ale z Ukochaną to jest taka sytuacja, że w zasadzie nie jada mięsa. Oczywiście zdarzają się wyjątki, o dziwo najczęściej właśnie w Niemczech, ale to nie jest tak, że jak zaproponuję steka, sznycla, czy inną pierś z kurczaka, to ona biegnie z bananem na ustach w oczekiwaniu na przepyszną ucztę. Nie - raczej muszę wyszukiwać restauracje dla jaroszy, ewentualnie takie, gdzie wśród ryb i mięsiwa znajdzie się jakaś sałatka czy pasta. A ja tak pragnąłem currywurst! Ewentualnie jakiś Adana kebab!
Siadam na murku szlochając troszkę w rękaw i następuje przełom! Tak, to jest ten dzień. Ukochana się nade mną lituje, kupujemy dwa zestawy berliner currywursta, stajemy jak autochtoni koło budki i zajadamy ten wspaniale sycący, zdrowy i romantyczny posiłek. W ramach rewanżu pędzę do lodziarni po dwa bukiety kwiatów i z pełnymi bebzonami, ale i czystym sumieniem zaczynamy siestę nad rzeką. Muzea jakoś omijamy, ale trafiamy na uliczny koncert. Przystojni panowie grają naprawdę zacnie, jeden łupie w perkusję, drugi w pianino śpiewając jednocześnie. Sprzęt trochę niedomaga, charczy, rzęzi... a mimo to jest naprawdę bardzo dobrze. Chłopaki to nie jakieś ogórki, klimat jest, wokal się zmienia, raz jest głębiej, za chwilę niemalże falset. Jesteśmy pod wrażeniem, nie tylko my zresztą. Tłumek spory, jakaś niewiasta wciska chłopakom piątaka, co rusz ktoś wrzuca jakieś drobniaki. Ale perkusja urzeka nas szczególnie. Facet ma raptem trzy talerze, kawał bębna i robi sekcję. Nie może być inaczej, wysupłujemy dychacza i wciągamy płytę pod jakże intrygującym tytułem: 9 songs. Wiemy już że grają 'by the water', ale wreszcie widać co to za kapela: Beranger. Jako że wieczór za pasem gonimy do auta, wolna chata czeka bo młodzież wyjechana! Włączamy płytę i pierwszy sukces: działa! Rzeczywiście jest na niej 9 piosenek. I tylko perkusji brak...

Tymczasem!

Komentarze