Tajlandzka wolta!

Przyznaję się! Nie spodziewałem się, że to będzie wyjazd z kategorii niezapomnianych. I właściwie to nie wiem dlaczego skoro to słynny wakacyjny kierunek, pełna egzotyka, całkowicie odmienna kultura, przyroda, kuchnia, pogoda itd. Ale jakoś ta Azja nie miała w naszych głowach dobrego pi-aru. Nigdy po Azji nie podróżowaliśmy (poza Turcją) i wydawało się, że szybko się to nie zmieni. Ale pewnego dnia z jakiegoś bannera zaatakowała mnie nazwa wycieczki BP Rainbow "Baśniowa Tajlandia". I co prawda z tym biurem nie pojechaliśmy, ale to uruchomiło jakąś zapadkę w głowie i pół roku później wylądowaliśmy w Bangkoku
I od razu pierwsza niespodzianka: spodziewałem się posągów Buddy na każdym kroku, a tu co kawałek... król Tajlandii, otoczony wręcz kultem Rama IX. Ale oczywiście Budda też był:  jeden z największych, 46 metrowy w Świątyni Leżącego Buddy, chwilę później Szmaragdowy. Było coś dla ducha, musi być też i dla ciała. O garkuchniach w Azji krążą legendy. Dość powiedzieć, że gdy przed wyjazdem spytałem lekarza na co powinniśmy się zaszczepić ten prychnął, ba, żachnął się i opowiedział swoją historię. Nie będę jej tu przytaczał, ale po jej wysłuchaniu mieliśmy wątpliwości czy naprawdę chcemy do tej Tajlandii jechać. Szczęśliwie nie wymiękliśmy, zapodaliśmy zestaw szczepień i pełni wiary w ich moc oddaliśmy się szaleństwu jedzenia na ulicy! Pominę te najbardziej barwne kulinarne historie, ale jestem pod wrażeniem że moje dziewczyny nie wymiękły. Uczciwie przyznam, że ten pierwszy kontakt z lokalnym jedzonkiem był z lekka szokujący. Drugi też, bo za lunch dla trzech osób zapłaciłem dyszkę. Złotych! Nie były to może jakieś wykwintne dania, raptem naleśniki z bananami, polewami i takie tam, ale spełniały dwa podstawowe kryteria: były poddane obróbce termicznej i koniec końców bardzo smakowite. No... to pierwszy raz mieliśmy za sobą - potem już było z górki. 
Po chwili przerwy wróciliśmy do uciech duchowych pływając łodziami po Chao Phraya i kanałach Bangkoku, a także odwiedzając Świątynię Złotego Buddy. A słynna Khao San Road? Trzeba odwiedzić samemu, opisać trudno, opinii wiele, nam w każdym razie podobało się bardzo, bardzo. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że odwiedziliśmy też dawną stolicę Tajlandii, Ayutthaya. Na dziś to ruiny starych świątyń, pozwalające wyobrazić sobie potęgę ówczesnego miasta, jest też, a jakże, leżący Budda, ale - po prawdzie - my pojechaliśmy do Tajlandii niekoniecznie po to, by zwiedzać tego typu atrakcje. To co zobaczyliśmy w te pierwsze dni w zupełności zaspokoiło naszą ciekawość. Za to z podnieceniem oczekiwaliśmy przyrody, plaż, targów i tego typu atrakcji.

I nie musieliśmy czekać długo. Dotarliśmy do Kanchanaburi, nad rzekę Kwai. Filmowy most, zielona sceneria, a my w tuk-tuka i na masaż. W końcu to jedna z atrakcji. Pani każdemu, z pietyzmem, umyła nogi po czym skierowano nas... za kotarę. Pomieszczenie raczej nie przypominało naszych salonów SPA, kraciaste koce, lekki półmrok, kadzidełka i 6 drobnej budowy pań. Zrobiło się naprawdę przyjemnie, śmiechy i chichy ustąpiły pomrukom zadowolenia, z czasem nastała tylko cisza. Do czasu, aż pani nie wbiła mi łokcia pod łopatkę i kolana w udo, potem naciągając mój kark za pomocą koła do tortur - no w każdym razie tak się czułem! Ło matko! Pozostali towarzysze tego relaksacyjnego masażu doszli do tego etapu mniej więcej w tym samym czasie i odgłosy zadowolenia przeszły w trzask łamanych kości i zrywanych ścięgien. Ale na drugi dzień czułem się jakbym był 5 cm wyższy i 5 kilo lżejszy! Cudownie!
Po raftingu bambusowymi tratwami mieliśmy nadzieję podziwiać wodospad w Parku Narodowym Erawan. Wodospad rzeczywiście był, ale - być może ze względu na porę suchą - bezdechu u nas nie spowodował. Za to pływający targ Damnoen Saduak rozpalił nas do czerwoności. Przede wszystkim, żeby tam dotrzeć płynęliśmy długimi łodziami po kanałach (podglądając domowników), co już jest nie lada atrakcją. Po drugie sam targ jest zjawiskowej urody. Sprzedawcy siedzą w łodziach i sprzedają owoce, pichcą przysmaki i serwują to wszystko wygłodniałym turystom. Potargować się można, a nawet trzeba, tłum spory, biznes się kręci, a my mieliśmy masę radochy i najedliśmy się "pod korek". Ale że takich przyjemności nigdy dość, to i w Hua Hin pojechaliśmy na targ, tym razem nocny. Krewetkę w cieście na patyku zjadłem, zanim jeszcze zdążyliśmy dobrze poczuć klimat. Dziewczyny odstały swoje w kolejce po jakąś czerwoną miksturę, podobno herbatę, zmieszaną z mlekiem z puszki, odsączaną na jakiejś gazie, uhhh... Kawałek dalej tłum się kłębił bo na jakimś straganie facet tańczył, śpiewał, a jak udało się dopchać bliżej okazało się, że on smaży - niejako przy okazji - naleśniki. No to jak nie pokosztować takich smakołyków? Czego my tam nie jedliśmy...?! Ale są też takie chwile w życiu mężczyzny, których się naprawdę krępuje, by nie powiedzieć wstydzi. I pewnie nie jest to zbyt męskie, ale muszę wyznać: bałem się. Bałem się wracając tuk-tukiem w 7 osób, który pewnie był przewidziany na 4, kierowała nim dziewczyna, a na zakrętach - mimo sporego nadbagażu - ledwo trzymaliśmy przyczepność. A szkoda by było...
... bo w planie rejs po jeziorze Cheow Lan w Parku Khao Sok. Zanim jednak wskoczyliśmy do łodzi, zatrzymaliśmy się... na targu. Mnóstwo owoców, warzyw, ale to wtedy mieliśmy okazję po raz pierwszy popróbować mitycznego duriana, najbardziej śmierdzącego owocu świata. Targ był na świeżym powietrzu więc smrodek nie dusił, a i w smaku niczego sobie, słodkawo cierpki, trochę budyniowy w konsystencji. Nie było tak źle, jak byśmy się mogli spodziewać po zakazie wnoszenia tego owocu do samolotu, hotelu czy innych miejsc publicznych. Do łodzi pewnie by nam pozwolili, ale chyba nikt, profilaktycznie, nie skusił się na zakup.
Jezioro Cheow Lan powstało po wybudowaniu tamy i zalaniu lasów i terenów rolniczych. Stąd mnóstwo wysepek i sterczących ponad niebieską toń uschniętych konarów drzew. Wapienne ostańce, nawet 500 metrowe kolosy co rusz wystające znad turkusowo-przezroczystej powierzchni wywoływały poruszenie. Słonko przygrzewało, bryza dawała wytchnienie od upału. Jak ja uwielbiam te chwile gdy wiatr szarpie włosy. Nie przeszkadza nawet zapach benzyny i klekot silnika, który co rusz charczy tak, jakby za chwilę miał zamiar zatrzymać się na zawsze. Jest pięknie, naszych turystycznych towarzyszy nie ma za wielu, czas jakby się rozciągał, chciałoby się rzec: chwilo trwaj wiecznie...
Choć może niekoniecznie? Przecież nawet jeszcze nie zdążyliśmy poplażować. A z Krabi jest gdzie płynąć! Wysp z pudrowym, bielusieńkim piaskiem w okolicy sporo, choć na niektórych z nich, Koh Tapoo albo Phi Phi, tłum okrutny. Ale czy można się temu dziwić skoro zdjęcia z Maya Beach, z charakterystycznymi łodziami, można spotkać na co drugiej pocztówce w tym kraju? Skoro to na tym piasku stawiał swe boskie stopy Leonardo Di Caprio kręcąc "Niebiańską plażę"? No nie można, szczęśliwie inne wysepki również zachęcają do kąpieli lazurem wody i pudrem na plaży. A kajaki? Przecież to jedna z największych atrakcji wyjazdu. Czy to w lasach namorzynowych wśród małp wyrywających wszystkie przedmioty nieprzybite solidnym gwoździem do kadłuba czy wpływając do grot przez otwory o kilkudziesięciocentymetrowym przesmyku. Tak, chciałoby się rzec: wakacje, trwajcie wiecznie!

Tymczasem!

Komentarze