Meksyk - Majowie w lutym

Pomyślałem sobie, że rozpocznę z przytupem. W końcu to Meksyk, zdawać by się mogło koniec świata, Karaiby, San Escobar itd. Ale po 11 godzinach lotu przychodzi mi do głowy tylko jeden prawdziwy początek: kolacja! I trochę zaczynam się tego wstydzić, bo gdziekolwiek się nie ruszę, to zawsze piszę o jedzeniu. No dobra, może nie o jedzeniu samym w sobie, ale prawdą jest, że te knajpiane klimaty bardzo do mnie przemawiają. W tym konkretnym przypadku to już w ogóle nie o posiłek chodzi. Na stole pojawiła się bowiem pasta z fasoli, frijoles refritos, dodatek do każdego posiłku w tym kraju i na pierwszy rzut oka doprawdy nie wyglądała jakoś szczególnie zachęcająco. Ale, jako dodatek do ryżu czy kurczaka, smakowała całkiem dobrze. W każdym razie wystrój tego baru dokładnie odpowiadał moim wyobrażeniom, jaskrawo pomarańczowe ściany, gdzieniegdzie sombrero na ścianie, pod sufitem dyndające, wielokolorowe bibeloty. Jeśli dodać sączącą się z głośników meksykańską muzykę to właściwie czego chcieć więcej? No tak, oczywiście, spać! I jeśli moje wyobrażenia o hotelach w Meksyku, w pewnym uproszczeniu oczywiście, to byłyby obrazy z Desperado, to hotel by im odpowiadał. Pokój był bardzo prosto urządzony, mały i dość obskurny. Ale w środku nocy szczęśliwie to miało najmniejsze znaczenie - liczyło się łóżko i prysznic.
Sam fakt, że człowiek zimą przebiera się w krótkie portki i sandały sprawia, że świat od razu prezentuje się lepiej. A jeszcze do tego wycieczkę zaczęliśmy z wysokiego C, bo prosto po wczesnym śniadaniu zameldowaliśmy się w Chichén Itzá, ruinach prekolumbijskiego miasta, założonego przez Majów 1500 lat temu. Piramida Kukulkana robi wrażenie, boisko do peloty nie różni się wiele od naszego stadionu w Szczecinie (tzn. ten nasz przypomina obiekt sprzed ładnych paru setek lat), no a przede wszystkim opowieści naszego przewodnika - człowieka o dogłębnej wiedzy i jeszcze większej pasji - na temat kultury plemion prekolumbijskich sprawiły, że ta wycieczka zapowiadała się ekscytująco. Ups, chyba się zagrzałem, bo takie mocne słowa już na początku? Może zatem trochę wody dla ochłody. Będąc na Jukatanie taką możliwość dają cenoty, czyli naturalne studnie krasowe. Kiedyś stanowiły naturalne źródło wody dla mieszkańców, czasem pełniły funkcję rytualną, a my do tej wody... hyc ze specjalnie przygotowanej platformy! Może to i było z 5 metrów! W każdym razie leciało się, i leciało... i naprawdę nic więcej od życia nie trzeba (no może poza lunchem, ale obiecałem sobie, że postaram się ten wątek omijać).


Niesamowicie senny klimat, pustki na ulicach. Szwendaliśmy się w pełnym słońcu wśród pastelowych, różnokolorowych domów w poszukiwaniu jakiegoś przybytku z kawą. I znaleźliśmy - kolonialny dom z mnóstwem kwiatów i wielkim patio. Zapadliśmy się w fotelach delektując się chwilą i ciesząc oczy wystrojem tego - dość niepozornego z zewnątrz - miejsca. Stanowisko archeologiczne Palenque, dla odmiany, robi wrażenie od razu. Miasto opuszczone przez Indian z nieznanych powodów w X wieku odkryto na powrót 800 lat później. Budowle są urzekająco piękne, pokazują potęgę cywilizacji Majów, a zdecydowanie najdostojniej prezentuje się piramidalna Świątynia Inskrypcji.
Tak, chyba mogę powiedzieć, że z tych 3 dotychczasowych miast to właśnie Palenque podobało mi się najbardziej. Dużo dzikiej, szalenie soczystej zieleni, nieźle zachowane ruiny, normalnie jak u Indiany Jonesa, a może nawet Lary Croft. Różnorodność przeżyć to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Były lekcje historii, czas na przyrodę. Rejs łodzią zawsze mnie cieszy i dobrze nastraja. I nie jest ważne, że łajba pamięta pewnie Palenque z czasów świetności. Wschód słońca na jeziorze Catemaco, czaple, pelikany, kormorany, a jak się dobrze przyjrzeć to i małpy. W międzyczasie dym z kadzidła, pulsujące bicie bębnów u szamana - turystyczny gadżet ale fajnie zainscenizowany.
Czy ja kiedyś wspominałem, że podróżowanie to coś, co daje mega energetycznego kopa? Wyrywa z otępienia, rozpala zmysły, budzi do życia? Cytując Korę, po prostu: podróżować jest bosko! 
Jadąc autostradą, za oknami krajobraz jak z westernu, rdzawo-pomarańczowa ziemia, dziko rosnące opuncje. Przed nami kolejna atrakcja, miasto aniołów, Puebla. To już jest wyżej, na ponad 2 tys. metrów, a to oznacza, że i odczuwalnie chłodniej - szczególnie wieczorem i rano. O ile małe miasteczka na Jukatanie były senne, to można powiedzieć, że Puebla to prawdziwy, buzujący gejzer - w końcu mieszka tu 2 miliony ludzi. Mnóstwo balonów, serduszek, jak to w walentynki. Mamy wrażenie, że jesteśmy w Hiszpanii. Te same pozytywne emocje, wygląd miasta, tylko ludzie... niżsi, bardziej korpulentni. No  i hałas większy. Gwar na ulicach niesamowity, po zmroku trafiamy - jak zwykle przypadkiem - na uliczny koncert operowy. Pan ubrany w garnitur pręży się na balkonie, włącza muzykę z głośników i śpiewa. Po prostu. Tłumek się zbiera, pan flirtuje z publicznością, w końcu wybór pada na arię z Wesela Figara. Już kiedyś w Barcelonie, spacerując po Barri Gotic, trafiliśmy na podobny - choć nie tak doniosły - występ. Wtedy śpiewano Nessun Dorma i do dziś nie udało mi się znaleźć wykonania równie mocno telepiącego trzewia. A propos... teraz będzie chwila o jedzeniu, ale w nieco innej odsłonie. Otóż odwiedzając lokalne targi czy sklepiki można natrafić na dość egzotyczne wynalazki: pieczone pasikoniki, tarantule (sic!) czy inne, wysokobiałkowe przysmaki. I tak, w Meksyku po raz pierwszy się odważyliśmy pokosztować tych pyszności, to chyba były upieczone larwy jakichś przemiłych żyjątek. Jak smakowały? Chyba jak solone chipsy ziemniaczane. Piszę chyba, bo nie mam pewności - koncentrowałem się na tym, czy przypadkiem żaden z tych przyjemniaczków nie przeżył smażenia w wysokim tłuszczu. Oczywiście troszkę sobie stroję, za przeproszeniem, podśmiechujki, ale - i teraz będę dla odmiany całkowicie poważny - to nie będzie mój ulubiony deser. Choć taka dobrze wysmażona tarantula troszkę mnie kusi... A żeby już raz na zawsze zamknąć kwestię robaków to tylko dodam, z czysto kronikarskiego obowiązku, że Mezcal oczywiście próbowałem. I mi nie smakował w ogóle.
Ja tu gadu gadu o frykasach, a tu jechać trzeba, przed nami Teotihuacán, no i samo miasto Meksyk, a w nim place Zocalo i Garibaldi czy Pałac Narodowy. Każde z tych miejsc z łatwością zapada w pamięć. I miało nie być o jedzeniu, ale jednak muszę. Jest taki tradycyjny sos meksykański, nazywa się mole poblano, i w ogóle o nim nie słyszałem przed wyjazdem. W okolicach Sanktuarium Matki Boskiej z Guadelupe, na jakimś targu, zdecydowałem się popróbować tego wynalazku. Zjadłem kurczaka w sosie czekoladowym, który - w skrócie - jest rosołem z czekoladą i garścią przypraw, ani słodki, ani ostry, ani kwaśny, taki prawdziwy miks tych wszystkich smaków. No i żyję! Choć szczerze mówiąc ani to nie wyglądało, ani nie smakowało jakoś szczególnie. No a już na pewno nie tak, żebym chciał to zamówić jeszcze raz.
Za to mógłbym spędzić pół dnia na bazarze koło muzeum Fridy Kahlo. Po pierwsze świetna okazja, żeby zmierzyć się z hiszpańskim, no a przede wszystkim klimat street barów. Nie dość, że jedzonko pycha (krewetki marynowane w soku z limonki!), sosy piekielnie ostre, to i atmosfera doskonała. No i świeże soki, każdy z nas rzucił się na guanabanę. Ale przemknąłem koło tej Fridy cichaczem bo jednak trochę wiało nudą, za to w Muzeum Antropologicznym kilka godzin przeleciało nie wiem kiedy. A i tak zobaczyliśmy tylko jedną, czy dwie wystawy z kilkunastu. Po prostu fantastyczne miejsce. 

Ale czy tak fantastyczne jak późniejszy, tygodniowy relaks w pobliżu Playa del Carmen? Nie odważę się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Bo to była mega, mega laba.


Tymczasem!

Komentarze

  1. Some genuinely interesting points you have written.Aided me
    a lot, just what I was searching for :D.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz