Neapol - miasto w cieniu

Długi, czerwcowy weekend. Wreszcie będziemy mogli samodzielnie zweryfikować różne opinie na temat tego miasta. Dość skrajne przyznam. Że pięknie, że brudno, że romantycznie, że niebezpiecznie...
Może powinienem przeskoczyć te kilka dni i zacząć od końca? No bo tak, rzeczywiście jest brudno. To nie jest wymuskane miasto, z jakimi mamy do czynienia na północy Europy. Już jadąc Alibusem z lotniska można wyrobić sobie pierwsze wrażenie i naocznie przekonać się, że te wszystkie opowieści o walających się śmieciach na ulicach to nie była czcza gadanina. Szczególnie, jak autobus staje przy Piazza Garibaldi - aż trudno się przemóc żeby wysiąść. Szczęśliwie my jedziemy dalej, do Piazza Municipio, ostatniego przystanku na trasie. Tu jakby znośniej, ale wokół wielki plac budowy. Z trudem trafiamy do hotelu, prawie w ogóle nie jest oznakowany. Ciasna, ciemna uliczka, choć odchodząca od popularnego deptaku, czyli Via Toledo. Ciężkie stalowe drzwi, domofon! Po chwili otwiera nam uśmiechnięty jegomość, prowadzi nas do windy, a tam kolejna niespodzianka. Winda jest dwuosobowa i... na monety! Przed wejściem dostaliśmy garść dziesięciocentówek. I małymi grupkami docieramy na 4 piętro. Wszystko jest w porządku, największe wrażenie robi na nas taras na dachu, na którym każdej nocy będziemy kończyć dzień. Pan mówi tylko po włosku, co jest w pewnym sensie urocze bo rozumiemy się tylko na migi, serwuje nam, a jakże, espresso, odbieramy klucze, kolejną garść monet do windy i... gonimy w miasto!
Słońce daje do pieca, choć w zacienionych ulicach da się normalnie funkcjonować. To co zwraca uwagę, to ciemność. Wysokie budynki plus wąskie ulice równa się dużo cienia. Światła za to jest pod dostatkiem w kościołach, których tu mnóstwo. Wiele z nich trudno zauważyć z zewnątrz, fasady jakoś nie przyciągają wzroku, dzieciaki ganiają za piłką na dziedzińcach. Ale jak się wejdzie do środka... To jest sztuka sakralna przez duże SZ. I co prawda jestem w tej materii raczej słabo obeznany, ale nasz serdeczny kolega, który był naszym przewodnikiem po Rzymie, nauczył mnie patrzeć na to z zainteresowaniem. Do tego stopnia, że teraz planując trasę "zwiedzania" sam wybieram co ciekawsze sakralne kąski. Byliśmy i w Gesu Nuovo, i u św. Klary i rzecz jasna w katedrze. Ale punktem najważniejszym na ten dzień było Museo Cappella Sansevero i znajdujące się tam rzeźby. Pisząc to, sam się sobie dziwię, bo jeszcze rok temu gdyby ktoś mi powiedział, że będę jechał na city breaka z nastawieniem, że chcę zobaczyć rzeźbę, to potraktowałbym tę osobę... jak wariata. Ale tak się porobiło! W ubiegłym roku w Prado w Madrycie zobaczyłem 'the blossoming of love' (Eclosión, Miguel Blay y Fàbregas) i się ugotowałem. Cudo po prostu. Więc i teraz musiałem skorzystać z okazji i popatrzyć na słynne "marmury". Najsłynniejszy to 'Chrystus spowity całunem' (Giuseppe Sanmartino), z całunem tak delikatnym, że trudno uwierzyć, że to kamień. Ale tuż obok była inna rzeźba, mężczyzny okrytego siecią rybacką. To dopiero był majstersztyk! Doprawdy warto było wydać 7 EUR!

Jeszcze tylko jedna z atrakcji miasta - Via San Gregorio Armeno, długa, wąska ulica twórców szopek bożonarodzeniowych z doprawdy cudną ekspozycją - i możemy zacząć myśleć o pizzy. Ale nie o jakiejś tam pizzy. Na jakiego bloga by człowiek nie zajrzał, w jakim przewodniku nie poszukiwał informacji to zawsze natknie się na tę jedną: L'Antica Pizzeria da Michele. No to poszliśmy. Otrzymaliśmy numerek 23 i czterdzieści minut czekaliśmy aż się zwolni stolik. Haha, cudownie, uwielbiam takie miejsca. Dwa rodzaje pizzy do wyboru, Marinara i Margherita, ale za to w trzech rozmiarach:) Świetna sprawa! Najedliśmy się tak, że do pokoi, na 4 piętro, wchodziliśmy po schodach. Tego dnia nie mieliśmy już miejsca nawet na wino na dachu.
Ale gdybyśmy mieli ogonki, to pewnie byśmy nimi machali przy śniadaniu. Chrupiące bułeczki, ciepluchne croissanty, pyszna kawa. A na deser rejs na Capri.
Zaczęliśmy od tyłu, czyli od Anacapri, skąd wjechaliśmy wyciągiem na Monte Solaro. Ale niestety mieliśmy pecha, bo od tej strony, na którą chcieliśmy sobie popatrzeć widok był na chmurę. Też ładny, ale niekoniecznie o to nam chodziło:) Szczęśliwie z drugiej strony było już lepiej, a i samo miasteczko, a właściwie jego 'centro storico', okazało się być całkiem przyjazne. Większość naszych współpasażerów z promu pewnie najpierw pojechała do Capri lub 'lazurowej groty', dzięki temu mogliśmy pospacerować bez nadmiernego towarzystwa.
A to czego nie zobaczyliśmy ze szczytu, udało nam się obejrzeć w samym Capri. Na przystani warto zaopatrzyć się w mapkę, na której zaznaczone są różne trasy spacerowe na wyspie. Jedna z nich prowadzi do Ogrodów Augusta z widokiem na Monte Solaro, a przede wszystkim na skały Faraglioni, i historyczną, brukowaną drogę Via Krupp. Zgubić się trudno, bo wszystkie drogi prowadzą do Piazza Umberto I, ale nas interesują głównie takie, które prowadzą nas na obiad. O 19 siedzieliśmy już w Antica Pizzeria w Neapolu, tuż przy naszej noclegowni. To nie była jakaś strasznie wytworna restauracja, ale miała piec opalany drewnem, dziadka osobiście doglądającego kucharzy i kolejkę lokalnych miłośników pizzy. To musiało się dobrze skończyć. A że było lepiej niż dobrze, to następnego dnia też jedliśmy w tym miejscu.


Warto się chwilę zatrzymać przy bezpieczeństwie. Nic nam się nie stało, nie zginęło, nawet przez chwilę nie mieliśmy sytuacji, która byłaby niebezpieczna. Ale faktem jest, że jak się po zmroku odejdzie od głównej ulicy, to trzeba uważać. A im bliżej Garibaldi, tym poczucie komfortu mniejsze. Co więcej, recepcjonista z hotelu bardzo nas przestrzegał przed kieszonkowcami w Circumvesuviana. Do tego stopnia, że namawiał nas żebyśmy zostawili wszystko w hotelu, a to co bierzemy schowali głęboko. Szczęśliwie, w pociągu też nie mieliśmy żadnych przygód.
A skoro mowa o pociągu, to znaczy że pora na Wezuwiusz i Pompeje. Wulkan, jak to wulkan, wchodzi się szybko, łatwo i przyjemnie - trasa ma raptem 4 km jeśli się skorzysta z wygodnej opcji na dworcu Ercolanum. Ale Pompeje, to już większy kaliber. Miasto jest bardzo dobrze zachowane, ale to nie o budynki w tym miejscu chodzi. Największe wrażenie robią ludzie, a właściwie ich gipsowe odlewy (choć to też nie jest do końca precyzyjne określenie). Erupcja Wezuwiusza miała miejsce prawie 2 tys. lat temu, ale świadomość, że na miasto spadł pył o temperaturze 600 stopni zabijając mieszkańców praktycznie w kilka chwil, jest przejmująca i dziś. Ten widok chwyta za serce, wręcz boli.


Niezbyt miły jest też powrót do domu. W niedzielny poranek wdrapując się na Vomero podpatrywaliśmy jak miasto się budzi, pospacerowaliśmy promenadą, wypiliśmy kawę w pobliżu Piazza del Plebiscito. Wojska/policji sporo, betonowe blokady uniemożliwiające wjazd na promenadę. Znak naszych czasów, ale mimo wszystko jakoś trudno to zrozumieć.

Neapol to nie jest piękne miasto. Przez cały czas zastanawiałem się co Goethe miał na myśli, mówiąc 'zobaczyć Neapol i umrzeć'. Bo raczej nie wychwalał jego piękna. I choć śmieci szczególnie rażą w pierwszy dzień, już następnego jakby mniej, z każdym dniem zaczyna się coraz bardziej odczuwać rytm miasta, to próżno szukać tu piękna. A jednak mam niedosyt. Chciałoby się tak choć jeszcze jeden dzień więcej...:)

Tymczasem!



Komentarze