Gdańsk - powrót do przeszłości

Trochę inaczej miał ten weekend wyglądać, ale... ostatecznie wszystko potoczyło się bardzo dobrze. Plan skleciliśmy naprędce w sobotę przy śniadaniu i - jak się okazało - nawet na pogodę nie musieliśmy jakoś szczególnie narzekać. Choć zapowiadało się nielicho. To jest właśnie ta nasza aura, nawet w środku lata niepewna i co gorsza, nieprzewidywalna. Dawno nie byłem w Gdańsku w celach turystycznych, zawsze tylko biznesy, ewentualnie jakaś szamka i zurück nach hause. A to błąd, bo Polska się bardzo zmienia i rozwija, a turystyczne miejsca rozkwitają i wabią turystów z całego świata. A ci walą drzwiami i oknami, samoloty lądują co chwila, a ci bardziej lokalni tarabanią się 350 km naszymi wspaniałymi drogami. 6 godzin! Ale warto było, bo to był wyjazd pełen emocjonujących, poruszających i wzruszających momentów.
Na koncercie organowym w Katedrze Oliwskiej byłem ostatni raz ponad 20 lat temu. I wtedy, jako młody gniewny modliłem się raczej o to, żeby się szybko skończyło. Tym razem było inaczej - Katedra pełna, mnóstwo zagranicznych gości no i wreszcie potrafiłem docenić organy! To doprawdy jest dzieło sztuki. Dwa razy aż wytrzymałem oddech: przy Ave Maria oraz jak pani z tych rurek ryknęła takim basowym grzmotem, że przez chwilę obawiałem się czy witraże wytrzymają. Dały radę... tak jak i my daliśmy radę kupić bilety do Muzeum II Wojny Światowej. Choć dopiero na niedzielę! Budynek muzeum z zewnątrz prezentuje się bardzo dobrze i nowocześnie. W środku dominuje beton i czarny kolor, kasa biletowa znajduje się na poziomie minus 3, więc już stojąc w kolejce do kasy "wchodzimy w klimat". Za nami stali Niemcy i byliśmy świadkami jedynej niefajnej i nieprofesjonalnej kwestii. Otóż w kolejce staliśmy jakieś pół godziny i mniej więcej w połowie pani z kasy poinformowała, że bilety na sobotę są wyprzedane. W sumie ładnie z jej strony. Szkoda tylko, że zrobiła to wyłącznie po polsku. Może ktoś zacytować filmowego klasyka: to niech się bambus języka uczy. Ale zanim do tej konkluzji dojdzie, niech sobie wyobrazi, że stoi w kolejce do wieży Eiffla i ktoś mówi tylko po francusku: zapraszamy jutro. Słabe to było i irytacji tych dziadków, już przy kasie, się nie dziwię. 
Szczególnie, ze cała reszta to naprawdę klasa światowa. A zwracam bacznie uwagę na wersję angielską, bo takie miejsca są również, a może nawet przede wszystkim dla turystów z zagranicy. Odkłamują historię, nazywają rzeczy po imieniu. A wśród zwiedzających było wielu Niemców i Rosjan. Ludzie chodzą w skupieniu, siadają to tu, to tam i oglądają, czytają, słuchają... Wystawa jest wspaniała. Nowoczesna, multimedialna i poruszająca. Nam zeszło 4 godziny, niektóre sale traktując po macoszemu. I tak jak w Muzeum Powstania Warszawskiego byłem bardzo wzruszony, to w MIIW poruszenie mieszało się z frustracją. Zawsze w każdej wojnie najbardziej cierpią jednostki, ludzie których tu widzimy na zdjęciach. Czasem z rodzinami, czasem z przeraźliwym strachem w oczach. W tym muzeum człowiek obcuje z tragedią ofiar, normalnych ludzi, których nie tak trudno wyobrazić sobie na dzisiejszych ulicach. Ale jest też właśnie polityka, dochodzenie dyktatorów do władzy (warto posłuchać retoryki jakiej używają, ku przestrodze dla nas samych dzisiaj), czy słowa światowych liderów z lat czterdziestych ubiegłego wieku o wyrażaniu głębokiego zaniepokojenia, o "sukcesach" zachodnich dyplomacji itd. Doprawdy mocne, choć piękne miejsce.
Mieszam troszkę dni, ale w końcu nie o chronologię tu chodzi. Gdańska starówka tętni życiem. Takiej liczby turystów to dawno nie widziałem. Mnóstwo jest oczywiście Polaków, wszak to wakacje, ale także Rosjan, Niemców, Norwegów. Menu w restauracjach bardzo często właśnie po norwesku. Co kawałek artyści, a to lokalna wersja Bobbiego McFerrina, a to Janis Joplin, dziewczyna z kwiatami we włosach i smutkiem w głosie, mnóstwo skrzypków i akordeonistów. Cudownie! Ale nas najbardziej urzekł kwartet młodych ludzi którzy wspaniale bawili się muzyką, ze sobą, i sprawiali, że muzyka żyła. Rozmowa dwóch skrzypiec (a może to były altówki?), w tle akordeon i trochę basu. Fajna sprawa, żal było ich zostawić. Ale chcieliśmy też pospacerować po starym mieście... przed koncertem właściwym. Kiedy bowiem zapadła decyzja, że jednak jedziemy do Gdańska okazało się, że w sobotę w Ergo Arenie będzie występował Jean Michel Jarre! Co prawda nie jestem fanem muzyki elektronicznej, ale dla Ukochanej... Jarre to był idol z młodzieńczych lat. Nie można więc było zmarnować takiej okazji. I co by nie mówić, to jest mistrz. Już dawno zaobserwowałem prawidłowość, że prawdziwe gwiazdy nie są gwiazdami bo ktoś je tak nazwał, ale dlatego że na koncertach są po prostu doskonałe, a niejednokrotnie brzmią zacznie lepiej niż na płytach. W tym wypadku muzyka w połączeniu ze światłem robiła wrażenie nawet na mnie, większość kawałków, szczególnie tych starszych, znałem, a przy Randezvous 4 to już tak odleciałem, że zacząłem śpiewać. Instrumentalny utwór dodam! A skoro tak, to ja już może lepiej skończę na dziś...


Tymczasem!

Komentarze