Ciao, tutto bene?

Człowiek rusza się z domu raczej po to żeby poobcować z innością, ale jak 'na obczyźnie' zupełnym przypadkiem napotka jakieś wątłe, choćby najdelikatniejsze związki z rodzinnym miastem to one zawsze sprawiają frajdę. Nam udało się na takowe trafić w Bergamo. Samo miasto może niczym spektakularnym się nie wyróżnia, choć trzeba przyznać, że położone na wzgórzu Bargamo Alta pięknie się prezentuje z dołu, szczególnie jak ogląda się je z perspektywy dachu - mając na pierwszym planie pomarańczowe, nieco już pokryte patyną, dachówki. A jak już się człowiek wtarabani na górę, to bez przykrości pospaceruje sobie po ciasnych uliczkach, czy zajrzy do jakiegoś kościoła, który może nie jest najpiękniejszy na świecie, ale za to na pewno z duszą. I jaką drogą by nie szedł, to na pewno trafi na Piazza Vecchia, a tam to już przewodnikowa atrakcja na atrakcji. Ale my ze szczególnym zacięciem wpatrywaliśmy się w czarny płot, który dumnie strzeże stojącej w tym miejscu od kilkuset lat kaplicy Colleoniego.
Dlaczego? Bo to jest właśnie nasz szczeciński link! Otóż w Szczecinie mamy kopię pomnika tego słynnego, pochodzącego z okolic Bergamo, włoskiego kondotiera (oryginał stoi w Wenecji). Do dziś nie udało mi się zgłębić co ten Colleoni zrobił w Szczecinie albo dla Szczecina, dlaczego jego monument ponad sto lat temu trafił do naszej mieściny. Nasz posąg jest sławny bo go ‘nam’ po wojnie ukra… wywieziono do Warszawy, potem była walka o jego odzyskanie, a ostatecznie od 2002 roku Bartolomeo Colleoni dzielnie pręży się na koniu na Placu Lotników. I pewnie nikt nigdy się tym nie zainteresował, ale ów znamienity Colleoni miał pewną przypadłość, która w sposób bezpośredni jest pokazana na tym czarnym płocie właśnie, błyszcząc się w słońcu jak, przepraszam za kolokwializm, psu jajca! Ten osławiony wojak urodził się z trzema jądrami, a jego orzeszki trafiły do rodowego herbu, a potem między innymi na ogrodzenie gdzie poddawane są nieustannej kontroli urologicznej przez rzeszę turystów.
Wspominam o tym tylko na marginesie bo oczywiście dotykanie zimnych, metalowych jajek nie było celem wycieczki – destynacją na drugą tegoroczną majówkę była północna część jeziora Garda. Co ciekawe i w Malcesine trafiliśmy na Colleoniego – na tutejszym zamku można obejrzeć animację, jak to pod jego dowództwem z Zatoki Weneckiej nad jezioro Garda przetransportowano flotę kilkunastu statków przy użyciu drewnianych walców, dwóch tysięcy wołów i podobnej liczby chłopa! 500 lat temu w 15 dni! Ciekawa sprawa. Podobnie jak spotkanie z doktorem psychologii, fotografem, który prowadzi swoją galerię w Malcesine. Człowiek generalnie fotografował akty - niektóre cudne, o urzekającym świetle i doskonale harmonijnej kompozycji. Facet zrobił 390 fotografii (ze sprzedaży których żyje do dziś), używał różnych zestawów, ale ulubionym aparatem był Hasselblad 6x6. Jego fotografie to kwadratowe, analogowe cudeńka.
A liczba 390 robi wrażenie w czasach, kiedy ludzie z weekendowego wypadu za miasto potrafią przywieźć podobną ilość fotek. Pogaworzyliśmy o życiu, o zawrotnym tempie. Opowiedział jak zmieniło się Malcesine, jak w miejscach, które kiedyś były domami powstały sklepiki, stragany i inne przybytki ułatwiające sprawianie sobie szybkich przyjemności. I choć mówił, że sztuka nigdy nie zginie, że zawsze będą ludzie, którzy znajdą chwilę i zatrzymają się żeby popatrzeć na jego prace, to w jego głosie trudno było nie usłyszeć nuty delikatnego żalu - obroty pierwszej z brzegu lodziarni lub sklepiku z pamiątkami są kilkukrotnie większe, mówił. My też popatrzyliśmy, pocmokaliśmy... ale nic nie kupiliśmy (czego zresztą nie mogę przeboleć). Stwierdziłem, że przecież i tak nie mam czasu tego oglądać – afrykański album kupiony w Mijas rok temu obejrzałem raptem raz.  
W każdym razie Lido de Garda to miejsce malownicze i z pewnością warte wakacyjnej wyprawy, szczególnie jak ktoś lubi aktywny wypoczynek. Ścieżki rowerowe kuszą cyklistów, miłośnicy trekkingu mogą podziwiać jezioro i przylepione do jego brzegu miasteczka z wysokości 2000 metrów, a ci bardziej leniwi korzystać ze znakomicie przygotowanych, ale położonych niżej, ścieżek widokowych (jak na przykład Busatte - Tempesta). Jak ktoś nie pęka to może rzucić się w otchłań wierząc że linki nie spętają czaszy paralotni, kto woli wodę niech stawia żagla albo korzysta z dostępnych na każdym kroku SUPów. Miasteczka (byliśmy w 3) są różnorodne, budynki w kolorze ochry lub kremowego piasku cieszą oczy oferując setki opcji na wieczorne biesiadowanie w tuczącym towarzystwie włoskich specjałów: pizzy, pasty, tiramisu, czy boskich napojów z winogron na czele ze sprtizem. Ale i wielbiciele miast większych i bardziej renomowanych nie powinni się nudzić.
Czy ja naprawdę pisałem, że w Taorminie było dużo turystów? Wszystko jest jednak względne. Potok gości w okolicy domu Julii Capuletti w Weronie przypominał tornado, które porwało nas i wypluło dopiero pod słynnym balkonem. Spragnieni selfie i młodej kobiecej piersi podróżnicy rzucili się z wyciągniętymi rękoma, rozwianymi włosami i obłędem w oczach na zrobiony z brązu pomnik tej słynnej romantycznej postaci, traktując wszystkich mniej zainteresowanych jako ciało obce i odwirowując je jak najszybciej do jakiegoś ciemnego kąta. Zrezygnowaliśmy z obściskiwania posągu a tym samym z obietnicy szczęścia, ostatecznie fortunę i pomyślność mają nam zapewnić porządnie wypieszczone jajka Colleoniego😂
Po prawdzie jednak tłum nie dziwi, bo Werona może urzec swym urokiem. Zatłoczona jak londyńskie metro w szczycie - ale pamiętająca czasy rzymskie - Via Mazzini, rozległe place, piękne budowle, które pewnie niejedno widziały. O ciasnych uliczkach i wieży Lamberti z widokiem na okolicę nawet nie będę wspominał, bo to oczywista oczywistość, że takich miejsc nie przepuszczam. Do amfiteatru kolejka na godzinę stania, ale są też miejsca, które dają trochę wytchnienia - i od ludzi i od prażącego słońca. Stare miasto otoczone jest rzeką, wystarczy więc przejść przez Ponte Pietra i wspiąć się (lub skorzystać z kolejki Funicolare) do zamku z panoramą na całą okolicę. Widok na morze czerwonych dachówek zawsze sprawia przyjemność. I tylko żal, że wyjazdu nie ułożyłem w taki sposób, żeby wziąć udział w jakimś koncercie w Arenie. No cóż, to tylko 4 dni. A tu jeszcze przed nami Mediolan - wycieczka lekko sentymentalna, bo pierwszy raz byliśmy tam... 24 lata temu! Maluchem😎
Katedra Duomo jak stała tak stoi, choć teraz trzeba płacić za wejście (doprawdy nigdy nie zrozumiem, jak za wejście do kościoła można pobierać srebrniki!), słynna Galeria Wiktora Emanuela II jest pełna odwiedzających, a jak spoglądam na nasze fotki sprzed ćwierć wieku (Boże, jak to brzmi!) to na nich można podziwiać posadzkę w pełnej krasie, bo innych turystów brak. Wokół galerii zatrzęsienie butików, ludzie gnający z torbami dumnie prezentujący loga największych marek tego świata. Nad Gardą było sielsko, tu jest wielkoświatowo. Pora uciekać z tłumu, Brera zdaje się być dobrym wyborem. Kiedyś przesiadywali tam artyści i cyganie, teraz jest sporo knajpek i tylko kelnerzy bajerują spacerujące turystki we wspaniałym, pełnym luzu i uroku, włoskim stylu. Si, va tutto bene!

Tymczasem!


Komentarze