Budapeszt na weekend


I wypoczęte oczy tocząc kołem,
Wyprostowany, patrzałem po stronie,
Aby rozpoznać miejsce, gdzie stanąłem.
Otom się, widzę, znajdował na skłonie
Owej bolesnej, piekielnej doliny,
Co nieskończonych echa jęków chłonie.
Loch był bezdenny, mgławy, czarnosiny;
Źrenice moje, wysłane na zwiady,
Niczego dobyć nie mogły z głębiny. *


Piekło.
Przed nami ściana czerni absolutnej. Oddychamy smolistą ciemnością i niczym ślepiec, niespiesznie, ze strachem, stawiamy krok w otchłań. Zapadamy się w mrok tracąc jakąkolwiek orientację w przestrzeni, by po kilku chwilach dojść do chłodnej i wilgotnej ściany. To nie może być koniec, gdzie iść? Towarzyszą nam złowrogie szepty, wokół żywego ducha i tylko wisząca na ścianie lina, nić Ariadny, pozwala nawigować po tym Labiryncie Ciemności. Zmieniamy się w nietoperze, wyostrza się słuch, wyciągnięta daleko przed siebie dłoń jest jak radar. Nie mija chwila, a w zamglonej, podświetlonej na niebiesko komnacie, po podłodze, jak wąż lub jesienna mgła rozchodzi się śpiew dziecka. Do tego wydobywająca się ze szczelin muzyka, rodem z jakiegoś horroru o Drakuli, a może nawet z Sierocińca. Zamknięte w celach, osiemnastowieczne woskowe postaci zatrzymały się w tańcu i tylko dopełniają tę przejmującą atmosferę. Atmosferę strachu, na którą w Budapeszcie można się natknąć także w scenerii bardziej nam współczesnej. Tuż przy największej Synagodze w Europie znajduje się zbiorowy grób 2281 zabitych, zmarłych z głodu i wycieńczenia Żydów, których ciała znaleziono w pobliskim getcie tuż po wyzwoleniu. Co mnie w sumie trochę zdziwiło, bo przecież Węgrzy w czasie II WŚ współpracowali z nazistami i jednak wielu Żydów dzięki tej współpracy miało szansę wojnę przetrwać, pracując na potrzeby niemieckiej armii czy policji. A tu się okazuje, że sprawy szły również w zupełnie innym kierunku. No cóż, podróże kształcą - to nie jest pusty frazes.
Wyjaśnienie tych faktów i więcej historii, jakże nam - Polakom - bliskiej, można uświadczyć w 'Domu Terroru'. Budynek ten w czasie wojny był siedzibą faszystowskiej i antysemickiej organizacji strzałokrzyżowców (odpowiedzialnej właśnie między innymi za czystki ludności żydowskiej), po wojnie zaś, do 1956 roku, siedzibą i więzieniem stalinowskiej policji politycznej. Dziś to przejmujące muzeum, upamiętniające ofiary i zbrodnie totalitaryzmów. Dookoła budynku, jak jakiś awangardowy dekor - fotografie ofiar systemu, w środku pokój wypełniony "teczkami", które każdy może sobie wyjąć i przestudiować tuż przed wizytą w celi śmierci. A przy wyjściu ściana ze zdjęciami ludzi, którzy w tym opresyjnym systemie maczali paluchy. Mocna rzecz.

Czyściec.

Stolica Węgier to jedna wielka bania. Ponad sto czynnych termalnych źródeł od setek lat zasila miejskie łaźnie i każdy spragniony relaksu może się w nich oddać błogiemu wypoczynkowi i duchowemu oczyszczeniu. Możliwości jest mnóstwo, a w internetach roi się od opisów, opinii, podpowiedzi i zachęcających zdjęć. Ostatecznie decydujemy się na Łaźnię Gellerta, i to właściwie tylko z tego powodu, że jestem maniakalnym fanem CK Dezerterów. Od czasu jak Kania z Haberem podglądali roznegliżowane niewiasty trochę się tam co prawda zmieniło, ale jednak nie aż tak bardzo, żeby nie odnaleźć miejsca, gdzie grany przez Stefana Friedmanna fotograf negocjował zaliczkę za koce.
Temperatura wody dochodzi do 40 stopni. Piękne, z pietyzmem wykafelkowane, secesyjne wnętrza, a na zewnątrz stylowo wkomponowane w otoczenie rzeźby i zwisające z donic pelargonie sprawiają, że gdyby fotki zrobić w sepii to kto wie, pewnie nie jeden by uwierzył, że to zdjęcia sprzed 100 lat. Po takiej terapeutycznej sesji warto wdepnąć do pobliskiej hali targowej, aby w niezobowiązującej atmosferze pokosztować specjałów węgierskiej kuchni, ale tak sobie teraz myślę, że jednak langosz w odmianie 'na słodko', to jest już jednak...


Niebo.
Oj tak, kuchnia węgierska to doprawdy niebo w gębie. Nie żeby to były jakieś wykwintne dania, bo rzeczony langosz, na ten przykład, to potrawa raczej uliczna, a za gulasz, leczo czy zasmażaną kapustę z długą na pół metra kiełbą (o matko, ależ pyszna!) też raczej gwiazdek Michelina nie dają. Ale co by nie mówić, w nasze polskie podniebienia trafiają. Ale żeby dostać się do nieba w wariancie premium trzeba się jednak trochę nagimnastykować. Kilkanaście kilometrów od centrum Budapesztu, co przekłada się na 40 minut jazdy mocno zużytym, podmiejskim pociągiem, jest szalenie urokliwa, pełna wąskich ulic i pastelowych domów, miejscowość Szentendre.

Upodobali ją sobie artyści, którzy co kawałek rozkładają sztalugi i rozmazują z większą lub mniejszą wprawą kolorową maź na płótnie, które po chwili i kilkunastu pociągnięciach pędzlem zmienia się w obrazek! Są też śpiewacy, którzy z zaskoczenia, w przerwie między zakupami, dają popis wokalnej wirtuozerii, w minutę gromadząc przed sobą kilkudziesięcioosobowy tłum. Ale jest też niewyróżniający się domek, który zapewne bym minął, gdyby przez liche okienko na Ukochaną nie spoglądał zalotnie... sporych rozmiarów przyznam, ale jednak niepozorny, plastikowy kubeczek z tiramisu. Stanęliśmy jak wryci, jakby piorun strzelił znienacka, ba, jakby to co najmniej Clive Owen lub Javier Bardem zapraszali ją na ten deser.
Cóż było robić... weszliśmy do środka i wtedy go zobaczyłem! Tort Sachera! To nic, że podany na papierowym talerzyku, że chrupiącą czekoladę trzeba było przebijać plastikowym widelczykiem. Po pierwszym kęsie wiedziałem, że świat już nigdy nie będzie taki sam. 
Za sprawą ciastka troszkę się tu wiedeńsko zrobiło. Budapeszt, zresztą, architektonicznie bardzo stolicę Austrii przypomina. Wysokie budynki, okazałe mosty i kamienice, sporo szerokich ulic, w tym jedna z najpiękniejszych, wysadzana drzewami aleja Andrassy. No i rzecz jasna przepływający przez miasto Dunaj.
Na jego prawym brzegu, do spacerów zaprasza położona na wzgórzach Buda, pełna zabytków, pięknych kościołów (np. św. Macieja, czy w skale - z bardzo mocnym polskim akcentem), z Basztą Rybacką i Zamkiem Królewskim, a wspinaczkę na Górę Gellerta wynagradza piękna panorama Pesztu. Po lewej stronie rzeki chodzi się dla odmiany po płaskim, z bliska podejrzeć można ogromny budynek węgierskiego parlamentu (tak spektakularnie prezentujący się z mostów i wzgórz Budy), posłuchać organowych koncertów w Bazylice św. Stefana, czy zajrzeć na Plac Bohaterów i do przyległego parku. A jeśli ktoś lubi turystyczny gwar, to po zmroku z dziką rozkoszą zatopi się w Váci utca, deptaku pełnym sklepów, knajp i innych przybytków ziemskich przyjemności. 

Czy jakąś z atrakcji pominęliśmy? Czy znaleźliśmy placek po węgiersku? Czy tokaj jest lepszy niż chorwacki prošek?




Tymczasem!


* - fragment pochodzi z Boskiej Komedii, Dante Alighieri, w przekładzie Edwarda Porębowicza


Komentarze

  1. To była zacna wyprawka na kilka niezwykłych dni i... nocy. Wiele zaskakujących miejsc i sporo jak na weekend refleksji. I ciągle sobie myślę, że trzeba tam wrócić...:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz