Je ne parle pas français!


Powietrze jeszcze nie zdążyło zgęstnieć, jest miękkie, przyjemne, pachnące trawą i ziołami. Biały żwirek chrzęści pod stopami, a wielkie psiska to polegują na trawie, to snują się leniwie szukając cienia. Wszystkie okiennice pozostają zamknięte, po kremowej fasadzie domu pną się zdrewniałe pędy winorośli, a niedojrzałe jeszcze owoce dyndają beztrosko nad szarym, utkanym z metalu fotelem. Tuż obok donice, w których kwitną oleandry i pelargonie, a nasycenie ich kolorów zdaje się być nierzeczywiste, podobnie zresztą jak rytmiczny wrzask cykad, które skrzeczą na wyścigi i każda jakby głośniej, mocniej, bez opamiętania. Podobno zaczynają swój koncert wtedy, gdy temperatura powietrza przekroczy 26 stopni. Pojawia się i wietrzyk, jego zaskakująco ciepły, delikatny podmuch porusza liśćmi olbrzymiego platana, który rozłożył swoje konary ponad długim, biesiadnym stołem. A przy nim my, śniadaniem zaczynamy wakacje w Prowansji.
Nie wiem jak się to uda w praktyce, ale plan mam taki, że ma być bez pośpiechu, leniwie i wolno. Raz, że codzienność pędzi jak, par excellence, TGV, a dwa, że takiej krainy nie można - przepraszam za wyrażenie - przelecieć. Trzeba ją niespiesznie memłać i delektować się wolnym czasem. Ulotne chwile szczęścia, błogiego uniesienia, wewnętrznej harmonii i spokoju czają się tu na każdym kroku, czyhają na turystów i atakują w najmniej spodziewanym momencie. Czy to gdzieś wysoko, na jakimś wzniesieniu z ruinami zamku, z widokiem na bezkresną dolinę, gdy człowiek skryje się przed słońcem pod starą oliwką, lubieżnie pożerając pistacjowego loda (Châteauneuf du Pape), czy na zatłoczonej ulicy w Awinionie, nad kieliszkiem doskonałego, czerwonego wina.
Wina, którego zresztą nie zamawiałem, albo przynajmniej zdawało mi się, że zamawiałem różowe. A może pani kelnerka uznała, że do serów różowe nie uchodzi? Jakkolwiek druga opcja, że po angielsku nie zrozumiała też jest dość prawdopodobna. Już w pierwszy dzień nauczyłem się podstawowego zwrotu 'je ne parle pas français' ale to nie działa, albo wręcz odnosi skutek zupełnie przeciwny do zamierzonego. Gdy tylko poinformuję interlokutora, że ja nicht keine po francusku, on jeszcze przyspiesza, myśląc chyba, że sobie z niego robię jaja. Doprawdy nie wiem, czy Francuzi to robią celowo, czy rzeczywiście ten angielski ich brzydzi, prawdą jest, że nawet język migowy zdaje się tu być bardziej użytkowy. Aczkolwiek to, że oni mówią w większości tylko po francusku nie jest nawet jakoś przesadnie przykre, melodia tego języka jest wyjątkowo przyjemna dla ucha, a przy tym najczęściej życzliwie się uśmiechają. Zatem trzeba sobie radzić, a jak nie pójdzie, w ostateczności trzeba wypić wino które się nawarzyło, znaczy zamówiło: czerwone, a nie różowe.
Nieco trudniej jest w sytuacjach bardziej spontanicznych. W Awinionie trafiliśmy na słynny festiwal teatralny, ponad 200! scen, 1500 artystów wszelkiej specjalności. Program imprezy wygląda jak książka telefoniczna, artyści konkurują o uwagę turystów rozstawiając się na każdym placu, w każdym zaułku lub spacerując po mieście i prezentując swe zdolności na ulicach, zapraszając na swoje występy w bardziej cywilizowanych warunkach. Cały ten marketing jest - a jakże - po francusku, więc nawet jak nam się ktoś spodobał, to ni w ząb nie wiedzieliśmy na której scenie występuje. Trochę pomagają ulotki, ale kto zgadnie w jakim są języku? 
'Po angielsku' jest oczywiście w większych miejscach turystycznych, w tym w Pałacu Papieskim. Przewodnik jest przygotowany na tablecie i zwiedza się ten gotycki, wielki, piękny, zbudowany z jasnego kamienia zamek doprawdy komfortowo. Na początku XIV wieku, przez 68 lat pełnił rolę Stolicy Apostolskiej i choć sama budowla jest niezwykle okazała, to wnętrze w znacznej mierze jest puste, splądrowane do gołych ścian w czasie rewolucji francuskiej. Tu jednak z pomocą przychodzi technologia, na tabletach można podziwiać wizualizacje pomieszczeń sprzed setek lat. Wrażenia mam jednak mieszane - przepych i rozmach, olbrzymie pieniądze, pewnie niejedno ludzkie życie kosztowała budowa tego gotyckiego zamku. I w imię czego? Miłości do Boga, czy raczej zaspokajania własnej próżności? I czy przez 700 lat coś się w tej sprawie zmieniło? Kwestia kościelnych bogactw, i tych sprzed lat, a tym bardziej nam współczesnych, budzi we mnie wielki niesmak. Choć unoszę się pewnie niepotrzebnie, bo jednak świat od dawien dawna pieniądzem i komercją stoi. Niby czemu Kościół miałby być inny?
Tak to wszystko jest urządzone. Spacerujesz po urokliwych miasteczkach, wśród klimatycznej, kameralnej zabudowy, a ich centralne punkty pełne są sklepików, straganów, czy innych knajpek. Czy to źle? Czy my, turyści, wolelibyśmy aby to były skanseny (jak na przykład Village des Bories)? Chyba nie, sądząc po ruchu w punktach sprzedających lawendowe mydełka, t-shirty z napisem I<3Provence i inne drobiazgi. A w knajpkach to przecież sam siedzę z dziką rozkoszą, choć jakoś mimo wszystko preferuję te nieco oddalone od centrum, mam - być może błędne - wrażenie, że tam jednak lepiej karmią, bo potok masowej turystyki jest znacząco mniej wartki.
Wszyscy jednak odwiedzają Opactwo Sénanque, bo to chyba najbardziej pocztówkowe miejsce w całej Prowansji - Klasztor Cystersów otoczony polem lawendy. Czy w rzeczywistości wygląda to jak na pocztówkach? Warto przekonać się samemu! W każdym razie z tą lawendą to nie jest tak, jak mi się zdawało. Oczyma wyobraźni widziałem rozległe fioletowe pola na każdym kroku, w każdej wiosce. Nawet w lodówce, że tak sobie pofolguję. Tymczasem znalezienie kwitnących połaci to nie jest taka prosta sprawa, trzeba się jednak troszkę najeździć i poszukać. A w ogóle, to wydawało mi się, że lawenda to lawenda, proste, nieprawdaż? Okazuje się jednak, że jest i lawenda i lawendyna! Ta pierwsza uprawiana jest na wysokości powyżej 800 mnpm i do uzyskania 1 litra olejku potrzeba 130 kg kwiatów. Ta druga, z łacińską, wiele wyjaśniającą nazwą 'Lavandula hybrida' jest krzyżówką, uprawianą praktycznie wszędzie i do tego ze znacznie większą wydajnością: na litr esencji wystarczy raptem 40 kg kwiatów! Jednocześnie pachnie zdecydowanie mocniej niż lawenda, i co chyba zrozumiałe, to właśnie ona pojawia się w woreczkach, które można kupić na straganach. Co prawda, podobno, nie ma właściwości medycznych, ale do wszelkich zastosowań przemysłowych wykorzystuje się właśnie lawendynę, chociażby ze względu na koszty - na dziś produkuje się jej we Francji mniej więcej 10 razy więcej niż lawendy. 
Prowansję zwiedzamy samochodem. Na pierwszy tydzień zaszyliśmy się gdzieś pomiędzy Arles i Awinionem, na tak głębokiej wsi, że nawet wg googla nie da się tam dotrzeć autem. I to stamtąd dojeżdżamy to tu, to tam, gdzie oczy poniosą. Drogi między miastami obsadzone są platanami, które tworzą naturalne, jaskrawozielone tunele, zdarzają się pola słoneczników, trafia się także lawenda - kurcze, a może to jednak lawendyna? Dokąd droga nie zaprowadzi, wszędzie jakaś mieścina z rozkosznie leniwym klimatem, obwieszonymi kwiatami prowansalskimi kamienicami, jakimiś knajpkami. 
Owszem, zdarzają się i takie, które wyglądają na zapomniane nie tylko przez turystów, ale i przez Boga, z opustoszałymi ulicami i mrocznym klimatem ciemnych placów. Takie wrażenie odnieśliśmy na przykład w Beaucarie, choć to może z powodu deszczu, który nas porządnie zlał. Ale i Sisteron wydało nam się... smutne, i to pomimo świetnego zamku na skale, który zresztą rozprawił się z moją dziecięcą wyobraźnią. We wszystkich znanych mi bajkach, na szczycie wysokiej, kamiennej wieży uwięziona była piękna księżniczka, tymczasem w twierdzy Sisteron, Kardynał Richelieu kazał uwięzić polskiego księcia Jana Kazimierza Wazę. W zimnej celi 2 na 2 spędził chłopina 2 lata, a potem został królem Rzeczpospolitej, by po 20 latach abdykować i wrócić na francuską ziemię, gdzie został opatem w klasztorze Saint-Germain-des-Prés. Dość osobliwa historia.
W zdecydowanej większości jednak, prowansalskie miasta mają w sobie to coś, czego turystyczna dusza pragnie. Les Baux, na przykład, to przepiękna, kamienna, niewielka wioska na wzniesieniu, ze zmysłowymi obrazami i rzeźbami lokalnych twórców oraz pięknymi ruinami zamku na szczycie. Ale chyba największa atrakcja tego miejsca kryje się... pod ziemią, w kamieniołomie, w którym kiedyś wydobywano kamień do budowy zamku. Dziś, choć nieco odnowiony ale wciąż surowy, zaprasza na przedstawienia, które - jak młot pneumatyczny lub wielki kafar - wbijają w podłogę. 
Na kilkunastu filarach i ścianach kamieniołomu, wszystkich jednocześnie ale nie na wszystkich to samo, wyświetlany jest pokaz animacji i obrazów, którym towarzyszy muzyka. Wszystko to zsynchronizowane, ściśle ze sobą połączone i tworzące niesamowitą całość. Zdajesz się przechodzić na drugą stronę lustra, stajesz się obrazem, muzyką, duchem! My trafiliśmy na animację z twórczością Van Gogha, obejrzeliśmy raz, zostaliśmy na drugi... Tego się nie da opisać, trudno sfotografować (no bo jak przedstawić choćby muzykę na fotografii), sfilmować też niełatwo, bo jak się człowiek ocknie z zachwytu, jak już pozbiera opadłą szczękę i chce chwycić za telefon, to mamy kolejny fragment, który znów zapiera dech w piersi. A przed wejściem zastanawiałem się czym mnie mogą zaskoczyć w tej piwnicy... Świetna sprawa! Po takiej dawce emocji, zwiedzanie Arles zdawało się takie... płaskie, przynajmniej na początku. Kawiarnia namalowana przez Van Gogha blisko 150 lat temu, na żywo i pod naporem turystów, jest całkowicie pozbawiona tego spodziewanego mistycyzmu. Zresztą w mieście można odnaleźć sporo innych miejsc uwiecznionych przez tego bardzo płodnego malarza. Ale z każdą chwilą Arles dla nas rozkwitało. Zabytki, które miasto oferuje (arena, rzymski teatr itd.) co prawda pominęliśmy, ale sam spacer ulicami (oj tak, zdecydowanie jestem uliczkofilem) raduje oczy. Co więcej, latem prowansalskie miasta festiwalami stoją i w Arles na jednym z placów trafiliśmy na koncert Sibongile Mbambo, dziewczyny urodzonej w RPA. Afrykańska muzyka na wakacjach w Europie! Czy mogło być lepiej?
Upał w ciągu dnia jest okrutny, afrykański można by rzec. Słońce pali trawę, wyciska siódme poty z turystów, którzy zamiast siedzieć nad basenem i delektować się lekturą, jeżdżą po wioskach w poszukiwaniu prowansalskiego klimatu. Każdy, kto oglądał 'Dobry rok' z Russelem Crowem wie, że te kamienne mieścinki prezentują się obłędnie, a na kadry z filmu można natrafić czy to w Gordes, czy w Lacoste - tu zresztą znajduje się Cafe de France, na której tarasie był widziany Maximillion, a my kosztowaliśmy lodowy deser, podziwiając leżącą poniżej, rozległą dolinę. Ale jak komuś znudzi się taka sielanka, to po brukowanych uliczkach może wdrapać się do zamku, w którym kiedyś pomieszkiwał, znany z mniej romantycznych upodobań, markiz de Sade.
I z takich atrakcji Prowansja jest utkana, raptem parę kilometrów dalej jest miejscowość Lourmarin, w której żył i jest pochowany Albert Camus, ten od 'Dżumy', nieco dalej, w Ménerbes mieszkał Peter Mayle, autor kilku powieści o Prowansji, w tym 'Dobrego roku'. A jeśli wspomnę, że w przeuroczym Saint-Rémy można przejść się ścieżką Van Gogha, która pokazuje inspiracje, z jakich garściami czerpał artysta? No i jak mamy zbijać bąki nad basenem? No nie da się, żal czasu, życia, wszędzie tyle pięknych i czarująco romantycznych miejsc. Nawet o jedzeniu za bardzo się nie myśli, skubnie się w ciągu dnia jakiegoś lodzika, owocka, w przypływie szaleństwa sałatkę, a dla odmiany wieczorem, jak słońce schowa się gdzieś za budynkami i upał zelży, budzi się w człowieku wilczy apetyt, wszyscy spotykają się w restauracjach i delektują prowansalskie smakołyki. Najczęściej zapijając je winem.
Jedno z nich zasmakowało nam szczególnie, zrobiliśmy fotkę, wrzuciliśmy w googlowy bęben i voila!, okazuje się, że pochodzi z winnicy raptem trzydzieści parę kilometrów od naszego domu. O poranku śniadanie, obowiązkowa bagietka z kawą, i w drogę na wiochę w poszukiwaniu tego boskiego trunku. W dzisiejszych czasach nawet najbardziej ukrytych miejsc szuka się łatwo, nawet jeśli to głęboka prowincja, dojazd szutrową albo polną drogą. Trudniej się skoncentrować na jeździe, wokół tyle cudnych widoków: a to winnice, a to gaje oliwne, do tego cała rzesza rowerzystów to walczy z okrutnym wzniesieniem, to łapie oddech na zjeździe. Wujek google w pewnym momencie sugeruje skręt w prawo, no ale jak to, między winorośle? Szczęśliwie kawałek dalej wysypana szutrem drożyna prowadzi nas do kamiennego, bardzo ładnego domu, za którym to trzeba przejechać jeszcze ze sto metrów i jest, jakiś ciągnik, obora, a w niej małe okienko, w którym przylepiono kartkę... ZAMKNIĘTE. Taki żarcik, jak tylko przekroczyliśmy próg pojawił się pan, u którego na migi i ubogą francuszczyzną kupiliśmy 2 kartony tego zacnego napoju. Kocham wakacje w takich miejscach!
Żeby nam się jednak w głowach nie poprzewracało, robimy jednodniową przerwę w życiu na prowincji i wracamy do siebie, do miasta, do cywilizacji. Wizyta w Marsylii wcale nie była taka oczywista, przed wyjazdem naczytałem się, że ani nic tu nie ma, że jest brudno i w ogóle szkoda czasu. Szczęśliwie były też opinie mniej krytyczne, zdarzały się i zachęcające, więc z pewnym wręcz podnieceniem wjeżdżamy do tego portowego miasta i już na dzień dobry znajdujemy się w... Afryce. Bezpośrednio na ulicy rozłożył się targ ze wszystkim co możliwe, walają się papiery, ludzie chodzą po ulicy jak cielęta, no wypisz wymaluj Mombasa! Ale im bliżej portu tym bardziej domowo, katedra La Major jest piękna, MuCEM to nowoczesne i ciekawe muzeum historii regionalnej, z pouczającą wystawą, efektownie pokazującą między innymi galopujący proces urbanizowania świata. Już dziś w miastach mieszka 50% ludzkości, a w 2050 będzie 65%. Prezentacja jak w ostatnich 100 latach rozrastały się dzisiejsze olbrzymy z basenu Morza Śródziemnego (Kair, Casablanca, Marsylia i Stambuł) porusza wyobraźnię i każe się zastanowić dokąd to wszystko zmierza? Kto nas wyżywi?
Po wyjściu na taras muzeum dostaje się oczopląsu: widok na port ze sterczącymi masztami tysiąca jachtów i górującą nad miastem bazyliką Notre-Dame de la Garde jest wręcz onieśmielający! Przed nami wspinaczka na wzgórze, więc lunch jemy w jednej z nadbrzeżnych knajpek, a dobrze schłodzone różowe wino pasuje do upalnej pogody idealnie. Bazylika także z bliska i w środku wygląda imponująco, a widok na miasto i pobliską wyspę If, gdzie w powieści Dumasa więziony był hrabia Monte Christo, urywa łeb, i to dosłownie! No jak żyję, nie pamiętam takiego wiatru! Ale to trzeci odwiedzony dziś kościół podoba nam się najbardziej. Opactwo św. Wiktora, jedna z najstarszych budowli sakralnych w Europie, jest surowe i szare, a zejście do podziemi, do krypt, w akompaniamencie najpierw anielskiego chóru, a po chwili organów, wywołuje na plecach ciarki. Po raz kolejny mam skojarzenie z katedrą, którą budował w swojej powieści Ken Follett. Tak, to nie złoto, a duch miejsca robi na mnie największe wrażenie. 
W towarzystwie sporej liczby mieszkańców, którzy zajadają jakieś smakołyki na rozłożonych na trawie kolorowych kocach, spacerują z wózkami, strzelają do siebie z wodnych pistoletów czy mordują się uprawiając jogging, siadamy na jednej z ławek przy Palais du Pharo, odpoczywamy po 10 km spaceru i cieszymy oczy gapiąc się na port i kościoły z odmiennej perspektywy. Dodajemy kolejne setki kroków i znów jesteśmy w starym porcie. Duże place, pięknie odrestaurowane kamienice (szczególnie od strony wody), knajpka na knajpce, a Le Panier z muralami, intymnymi, ukwieconymi restauracjami i kolorowymi domami musi się każdemu spodobać. Co w tej Marsylii ludziom nie pasuje, skąd ta zła sława i negatywne opinie? Możliwą odpowiedź na to pytanie poznajemy między starym portem, a Le Panier właśnie. To środek miasta, ścisłe centrum, jedna, dwie przecznice od tego feerycznego portu, a my błyskawicznie teleportujemy się do Tunezji, Algierii, Turcji... Pojawiają się falafele, kebaby, ociekające syropem słodycze, a zamiast bonjour dominuje salam alejkum. Znikają jednodniowi turyści, a masowo pojawiają się ci, którzy do Europy przybyli na trochę dłużej z dawnych francuskich kolonii. Jeśli ktoś rzeczywiście ma alergię na inne kultury, może czuć się z lekka nieswojo. Nam to nie przeszkadza, więc na prowincję - jakże różną od wielkomiejskiej Marsylii - wracamy z całym bagażem miłych wrażeń i pozytywnie zaskoczeni.
Z Marsylii do Cassis krętą, górską drogą, jedzie się 30 minut. Maleńkie miasteczko to głównie port otoczony kolorowymi kamienicami, ale my przyjechaliśmy tu dla przyrody, dla morza! Z wody wystają wysokie na kilkaset metrów klify (Les Calanques), po których spragniony morskich kąpieli turysta może zafundować sobie spacer. Maszerując wśród pachnących sosen, podglądając tych, którzy zdecydowali się podziwiać potęgę przyrody z kajaków, dochodzi się do zatoki z niewielką plażą i kryształowo czystą, ale i - jak się za chwilę okaże - lodowatą wodą! Miejsce od razu nasuwa nam skojarzenie z plażą na HVAR (Žukova), jednak w Chorwacji woda miała ze 28 stopni, a i plaża była tylko dla nas. Leżymy sobie na zacienionych, skalnych leżankach, a upał podstępnie i niezauważalnie wysysa z nas wszystkie siły. Do takiego nicnierobienia to naprawdę trzeba mieć kondycję!
Pora wracać na wiochę, tym razem bliżej Valensole, mamy więc okazję zahaczyć o Aix-de-Provence. To niezwykle malownicze miasto, z osławioną, blisko półkilometrową aleją Cours Mirabeau. Ocieniają ją połyskujące w słońcu drzewa tworzące naturalny tunel, pośrodku którego ciągnie się rząd zabytkowych fontann, a po obu stronach ulicy okazałe kamienice. To także miejsce, gdzie większość życia spędził Paul Cézanne, więc miłośnicy jego twórczości mają używanie. Mnie jego prace jakoś szczególnie nie pociągają, ale do miejscowego muzeum posłusznie podreptałem za Szanowną Małżonką... by tylko utwierdzić się w swym przekonaniu :)
Nowy tydzień rozpoczyna się jak w jakiejś cukierkowej, słodkiej jak wata cukrowa, książce o Prowansji. Ba, jak w ostatnich scenach z filmu 'Dobry rok'! Mieszkamy na wzgórzu, poza nami nie ma nikogo, jest wyłącznie cisza. Na stole przed domem czeka na nas typowo francuskie śniadanie, w basenie bezgłośnie maszeruje podwodna odmiana odkurzacza rumba, a widok na dolinę i góry w oddali rozleniwia. Nie ma mowy żebyśmy się stąd dziś ruszyli, będziemy przez cały dzień siedzieć nad basenem kontemplując widoki, pić wino i podążać tropem Harrego Hole. Zjawia się jednak nasza gospodyni, która oprócz śniadania przyniosła nam mapki i pokazuje, co w okolicy warto przez te najbliższe dni zobaczyć. Helene jest świetna, a rozmowa z nią to klasyczny trójkąt! Ona mówi do telefonu, google tłumaczy z francuskiego na polski, my wpisujemy naszą odpowiedź do translatora i google tłumaczy na francuski. Znając kwalifikacje googla w tym zakresie, nasza rozmowa musi być czystą poezją, niemniej jednak w pewnym momencie na wyświetlaczu pojawia się zdanie, które obraca w pył naszą urlopową sielankę: 'do Forcalquier musicie jechać dziś, bo tylko w poniedziałki odbywa się typowy, prowansalski targ!' No cóż, Harry i wino będą musieli chwilę poczekać, mam nawet wrażenie, że dla naszego ulubionego detektywa, towarzystwo pełnej butelczyny to nie jest najgorsza z możliwych opcji.
Jest bosko, szczególnie, że wszelkie targi to przecież uwielbiamy. Zapach lawendy, serów, szynki, czego tu nie ma?! Owoce, które krzyczą słońcem już z daleka. Melony, brzoskwinie, morele. Pan, który na katarynce gra uliczne, francuskie piosenki, nakręca i nas do sięgnięcia po zaskórniaki. Kupiliśmy lawendowy miodzik, ale przede wszystkim bagietkę, której skórka wygląda jak milion dolarów. Jeszcze tylko oliwki, troszkę pasty z bakłażanów i pomidorów, i będzie lunch. Stajemy w kolejce, przed nami dwie osoby, ale trwa to kwadrans. Trzy oliwki z ziołami, pięć czarnych, teraz bez ziół, pasta ta, jeszcze tamta, a próbowałeś tę, o cudowna, a słyszałaś o tym, haha, to jeszcze te 3 oliwki, o, pasta z fig. Próbują, delektują, śmieją się, opowiadają historię życia. Matko! Tak musi być w raju! 
Czy ja pisałem, że w Prowansji trudno się szuka lawendy? Sorry, kłamałem! Myślałem tak, zanim dojechaliśmy w okolice Valensole, tutaj jest jej mnóstwo. Wielkie połacie ciągną się po horyzont, choć na niektórych polach pracują już kombajny i z ziemi sterczą tylko zielone kikuty. Ale dziś lawendę podziwiamy trochę przy okazji, podobnie zresztą jak przepiękne, pastelowe, ukwiecone i wciśnięte w zbocze stromej góry Moustiers-Sainte-Marie, z górującą nad nim kaplicą Notre Dame. Podstawowy nasz cel to Kanion Verdon. Wypożyczyliśmy łódkę elektryczną, która z górki ;) rozwija zawrotną prędkość 7 kmh, i płyniemy w stronę największych formacji skalnych. Przypomina to trochę nasz spływ Dunajcem w Szczawnicy, choć nie jest tak śmiesznie, bo jednak silnikiem elektrycznym trudno zastąpić poczucie humoru flisaka.
Największa frajda to jednak oglądanie kanionu z góry. Jedzie się okrutnie wąską drogą zawieszoną momentami niemalże na urwisku i sam nie wiem, czy bardziej udziela się adrenalina związana z naprawdę niezłymi wygibasami i mijankami na tej drodze, czy endorfiny wystrzeliwane pod wpływem pięknych widoków. Aut jest zatrzęsienie, wiele z nich to stare, ale doprowadzone do wysokiego połysku, Citroeny, do tego piesi, rowerzyści - niestety pokonało nas zmęczenie lub wyjątkowy tego dnia upał i nie daliśmy rady objechać kanionu dookoła. Ale za to ja pokonałem dystrybutor na stacji Total! Auto pokazuje, że zostało mi wachy na 40 km więc wjeżdżam na pierwszą od kilkunastu kilometrów stację i rzucam się na paliwo jak Reksio na kość. Wlałem 5 litrów i dystrybutor zwolnił, a po 7 wyłączył się całkowicie. Macham do pani, pytam co zepsułem, ta mi odmachuje z uśmiechem i mówi, że nie ma więcej, finish! Skończyła się, ale diesla zostało im jeszcze trochę, może reflektuję? Zrezygnowałem, z propozycji, chyba jednak zbyt pochopnie, bo na następnej stacji (automatycznej) ta bezduszna maszyna nie chciała autoryzować mojej karty płatniczej. 
Pora jednak zacząć myśleć o normalnym życiu, powrót do domu mamy zaplanowany na 4 dni, ponieważ chcemy liznąć trochę lazurowego wybrzeża. Posterunek żandarma w Saint Tropez wciąż stoi i ma się dobrze, ale tę mieścinę zapamiętam raczej głównie z tego, że wiele pań za dużo sobie wstrzyknęło w usta i zamiast wyglądać powabnie, jest groteskowo. W porcie oczywiście miło pospacerować, kilka jachtów robi różnicę, podobnie jak ceny, więc koniec końców fajnie było miasteczko zobaczyć, ale i z radością po kilku godzinach wróciliśmy do auta. Spodobało nam się za to Cannes, a w szczególności piękne kamienice i zjawiskowej urody, opadające ku wybrzeżu ulice (między innymi Rue Saint-Antoine), przy których poustawiano udekorowane białymi obrusami i błyszczącą zastawą restauracyjne stoliki. Rue Meynadier jest pełna turystów, sklepów i knajpek na każdą kieszeń, a słynny teatr - zwany nie wiedzieć czemu pałacem - rozczarowuje jeszcze bardziej, niż jego opisy dostępne w internetach. Na czerwonym dywanie, na którym swe boskie stopy stawiali najwięksi światowego kina, dziś do zdjęcia w gwiazdorskich pozach pręży się z tysiąc Chińczyków. I ja! A na bulwarze Croisette udało mi się przybić piątkę Angelinie Jolie, ale jakaś taka zimna, bez życia była;)
Miasta też lubimy, to jednak zdecydowanie inne życie. Odkrywanie Nicei zaczynamy wczesnym porankiem, kilka przecznic od starego miasta. W narożnej knajpce siedzi sobie dziadunio, leniwie przegląda gazetę i sączy poranną kawę. Siadamy i my, puls miasta wyczuwa się najszybciej w takich okolicznościach. Niskie słońce przebija się gdzieś między wysokimi kamienicami, ludzie idąc do pracy wpadają na kawę lub rogalika, a ci co już są w pracy, przychodzą nawet w roboczych ciuchach na szybkie espresso i uciekają z powrotem. My też nie siedzimy za długo, przed nami atrakcje tego pięknego miasta. Mimo, że upał nie jest jeszcze szczególnie dokuczliwy, dzieciaki biegają na promenadzie du Paillon mocząc się w tryskających fontannach. My za to giniemy na starym mieście, wysokie, czerwone, żółte, pomarańczowe kamienice dają sporo cienia. Budynki naprawdę dobrze się prezentują, handel i gastronomia kwitną, a tłum porywa nas na Promenadę Anglików.
Ludzie smażą się nad morzem leżąc na rozgrzanych słońcem kamieniach, my jednak tę atrakcję omijamy i wchodzimy na wzgórze zamkowe, skąd można podejrzeć i promenadę, i stary port. Tuż obok sztucznego wodospadu kilka osób ćwiczy jogę na niewielkim, zacienionym placyku i trochę nam tęskno do naszych szczecińskich aktywności. Na lunch, w jednej z brasserii na starym mieście, zamawiamy toskańską 'panzanellę', składającą się w zasadzie tylko z pomidorów, mozzarelli i oliwy, ale nie przypominam sobie, bym w ostatnich latach jadł tak doskonałą sałatkę. Sam smak pomidorów to zupełnie inna kategoria! A może to rosé jest jakieś wyjątkowe? Może miejsce, w ciasnej ulicy oczywiście? A może fakt, że stare miasto naprawdę dobrze wygląda? W każdym razie na pożegnanie wakacji taki lunch to godna, prawdziwie królewska uczta.
Aż miło wsiada się do pociągu, żeby postawić stopę w Monaco, ostatniej tego lata atrakcji. W Monte Carlo, podążając za tłumem, który wylewa się z pociągu, dochodzi się do kasyna. Wokół wszystko wypielęgnowane, trawa równiutko przystrzyżona, w słońcu błyszczy rzeźba (choć nie wiem czy to właściwe słowo) o jednoznacznej nazwie 'sky mirror'. Nie mniej połyskują okoliczne auta: na parkingu stoi ich pięć, 4 z nich to porządnie odpicowane lambo - do tego sportowego towarzystwa nie przystaje, i trochę się wyróżnia, tylko ten ostatni... Rolls-Royce Phantom. 
Samo kasyno przytłacza swym bogactwem już na wejściu, witają nas panowie w dobrze skrojonych garniturach i wyrzeźbiona w brązie postać 'Fortuny', kobiety o idealnych kształtach, w skąpym stroju i zawiązanych przepaską oczach. Bez wątpienia porusza wyobraźnię, nieprawdaż? O wysokich wygranych rzecz jasna. Ta figura jest pewnym przeciwieństwem innej, może nawet słynniejszej rzeźby znajdującej się na tyłach kasyna, mianowicie Adama i Ewy w dość odważnej interpretacji. Warto popatrzeć i porównać te postaci z utrwalonym w naszej świadomości wizerunkiem praprzodków. Ale Monte Carlo to nie tylko kasyno i wszystkie słynne bogactwa, ale na przykład także nowoczesne muzeum, do którego ciągnie mnie Szanowna Małżonka. Tym razem zapieram się jeszcze bardziej niż w Aix, ale zupełnie niepotrzebnie, bo twórczość Salvadora Dalí, a szczególnie pięciominutowa wyprawa w wirtualną rzeczywistość przygotowaną w oparciu o jego surrealistyczne wizje (głównie Archeological Reminiscence Millet's Angelus) bardzo przypadła mi do gustu. Wygląda na to, że znów muszę wycałować rączki w podziękowaniu. A stare miasto i port w Monaco? Piękne i odnowione kamienice, wszystko wymuskane i wypieszczone. Ponownie uczestniczymy w festiwalu, tym razem muzyki i tańca z różnych stron świata. Oryginalnie odziane dziewczęta w towarzystwie akompaniujących im muzyków przeciskają się przez ciasne uliczki starego miasta. Pojawia się samba, taniec indyjski i inne światowe wygibasy, to wszystko się przenika, jest jak w muzycznym kalejdoskopie. I tylko jachtów spodziewałem się więcej, ale te, które były zacumowane w porcie mógłbym ewentualnie kupić, no, ostatecznie wynająć - bez dwóch zdań nie wstydziłbym się takimi pływać ;)

Prowansja spodobała mi się bardzo, odpowiada mi klimat i nastrój oraz spokój jaki panuje w tej pięknej krainie. Ładuje się tu akumulatory w sposób wyjątkowo szybki, prosty i skuteczny. Ale teraz, kilka dni po powrocie myślę sobie, że to właśnie Nicea i Monaco są dobrym kierunkiem na jakiegoś city breaka - byliśmy tu raptem półtora dnia i odczuwam spory niedosyt.


Tymczasem!


[Przy planowaniu wyjazdu korzystałem z głębokiej wiedzy Pana 
Tomasza (warto wysupłać dyszkę na przewodnik, bo to istna skarbnica przydatnej wiedzy w pigułce) oraz Pana Sebastiana, dzięki któremu, poza wieloma aspektami praktycznymi, udało mi się uniknąć pułapek przeładowania programu. Dziękuję Panowie!]

Komentarze

  1. Fantastyczna relacja i piękne zdjęcia! Bardzo mi miło, że przydały się informacje z mojego bloga :). Pozdrawiam, Tomek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało:)
      Wszystkiego dobrego!

      Usuń

Prześlij komentarz