Tanzania, ostatnia część historii znad Jeziora Wiktorii


Słońce praży z zadziwiającą mocą. Jeszcze wczoraj schowane było za grubą i gęstą jak mleczny kożuch warstwą chmur, z których od czasu do czasu - jak z mocno nasączonej gąbki - spadały okrutne ilości ciepłego deszczu, a dziś nie sposób stać na otwartej przestrzeni. Nawet wiatr skrył się chyba gdzieś w oddali, bo liście na drzewach zwisają smętnie bez najmniejszego ruchu. Ludzie chowają się w cieniu przydrożnej zieleni, a ci co muszą się przemieszczać przeskakują z jednej zacienionej wyspy do drugiej, robiąc sobie co kilkadziesiąt metrów przerwę. Ewentualnie korzystają z motorków, co zasadniczo zawsze ułatwia sprawę. 
Zjeżdżamy z asfaltu, podskakujemy na koleinach i rowach wyrzeźbionych przez gwałtowne deszcze.
 Droga to rdzawa, ubita, utwardzona ziemia, więc drobinki pyłu i kurzu tańczą w naszej rozgrzanej toyocie. Czuć je w zębach, w nosie, osiadają na twarzy. Pomyliliśmy drogę, ale na spotkanie biegną nam wystrojone w białe koszule dzieciaki ze szkoły - krzyczą, machają i wskazują gdzie jechać, a raptem chwilę później smukły mężczyzna prowadzi nas na miejsce, które będzie naszym domem przez najbliższe kilkanaście godzin. Wokół drzewa wykarczowano dla nas okrągłe pole, na jego obrzeżach z gałęzi uformowano płot, tworząc coś na kształt zagrody. Cóż za niecodzienny widok, pod rozłożystym drzewem, w cieniu, na kamieniach, w kręgu siedzi grupa białasów, a kilka metrów dalej kilkadziesiąt miejscowych dziewcząt przygląda się temu z zaciekawieniem. Ale i dla nas to trochę krępująca sytuacja, ani się nie znamy, nie mówimy tym samym językiem, całe szczęście, że to napięcie rozładowuje... lunch. Na sporej, porządnie wysuszonej skórze antylopy lądują okopcone garnki, a w nich ryż z ziemniakami, sos z fasoli i duszona kapusta z gorzkimi pomidorami. W międzyczasie dosiadają się do nas mężczyźni, gonią te biedne niewiasty, które teraz gromadzą się pod jakiś krzakiem wraz z cały tabunem dzieciaków i z daleka obserwują jak wygłodniali turyści pałaszują obiad. 
Szczęśliwie z biegiem czasu atmosfera staje się luźniejsza. Zawsze w takich sytuacjach pierwsze bariery przełamują dzieci, jak w telefonie pokazuję im naszą zimową scenerię to otaczają mnie tak szczelnie, że nie ma czym oddychać. Piszczą,
śmieją się, przekrzykują - co za piękna chwila. Chłopaki ciągną mnie na boisko, pojawiła się piłka. Czy ja napisałem boisko? To kawałek pola o dość nieregularnych kształtach, pełnego krowich placków, ale przynajmniej są bramki. Z klapków. Mam jednak problem żeby rozpoznać chłopaków z mojej drużyny, wszyscy zdają się być do siebie podobni, w takich samych narzutkach, jak żyć? Staram się jak Lewy choć upał nie pomaga, a dwa półszpagaty na lekko przysuszonym łajnie sprawiają, że migruję na obronę, wesprę młodzież swoim doświadczeniem na stoperze;) Ostatecznie wygraliśmy 2:1, a ja - upocony okrutnie - pędzę pod nasze drzewo, bo tam impreza trwa w najlepsze. Masajskie piosenki, wspomagane bębnem z wiadra, śpiewane są tak czysto i melodyjnie, jakby na koncercie w naszej pięknej filharmonii. Za chwilę 'sto lat' i inne weselne przyśpiewki w wykonaniu naszych muzungu, które może nie brzmią tak czysto, ale całkowicie rozluźniają atmosferę i nasze polsko - masajskie relacje.
Zmierzcha się, dzieciaki pokładają się na kocach i całe swoje skupienie kierują w stronę kolorowanek, a dla nas to pora aby na karczowisku 
rozkładać namioty. Szczególnie, że nasi masajscy gospodarze ubili kozę, mięsiwo zatknęli na patykach i pieką to na ognisku. Pięknie pachnie, dobrze smakuje, ale rozgryźć tej koziny się nie da - twardością przypomina porządny, budowlany, wzmacniany but. Dla równowagi prawdziwą ucztę mam rano. 
Słońce ledwo wstało, ale na boisku ruch jak w czasie meczu. Masajowie oporządzają krowy, a ja biegam pomiędzy nimi, tym razem z aparatem. Zapominam o śniadaniu, o namiocie, ba... o bożym świecie. Wciąga mnie ten prosty i zwyczajny świat całkowicie. Kobieta doi krowę najpierw do emaliowanego kubka, za chwilę do sakwy. Nie mija moment, a do tego skórzanego bidonu przysysa się jakiś bosonogi urwis, choć chyba głodny zbytnio nie był, bo wrzucił go w krzaki i czmychnął między krowy. Powoli jednak nasze boisko pustoszeje. Mężczyźni ubrani w swoje tradycyjne czerwone narzutki, z obowiązkowym kijem w ręku, wyprowadzają krowy na pastwisko. Wrócą pod wieczór, my już jednak daleko stąd będziemy podziwiać inne krajobrazy.
Znów jesteśmy w drodze i przez okna naszej toyoty oglądamy fascynujący film. Słońce jakoś
nieśmiało przebija się przez chmury nadając kolorytu codzienności i podkreślając błyszczące,  chromowane części wypielęgnowanych motocykli, których tu wszędzie pełno. Pomarańczowe pobocza pełne są ludzi i straganów, ale próżno tu szukać jakiegoś pośpiechu. Dzień sączy się powoli, to ktoś piecze kukurydzę, kto inny szoruje garnek, a sprzedawca, na swoim skleconym z desek straganie, buduje fortecę z ananasów. Zatrzymujemy się na chwilę przy fast foodzie, który jest lokalem dość mizernym, przynajmniej jak na nasze standardy. Na wyglancowanej wystawie prezentuje się dumnie kopa jaj, a przed wejściem do lokalu wesoły pan obiera ziemniaki i takie umorusane wrzuca bezpośrednio na rozgrzany tłuszcz. 
Ale za długo tej kulinarnej
walce przyglądać się nie można, bo pod nosem lądują nam przeróżne odmiany bananów, śliwek, groszku i właściwie wszystkiego, co można zjeść. Tyle niezwykłości dzieje się w ten zwyczajny, zdaje się, dzień. Tuż obok staje wypełniony podróżnymi busik z napisem na szybie "miracle of god", a kiedy ten zniknie z pola widzenia pojawią się inni bogowie, bo na kolejnym aucie prężą się podobizny słynnych piłkarzy z Manchester United. Ulica mieni się kolorami. Urodziwe niewiasty kręcąc biodrami, z gracją i niewiarygodną lekkością tarabanią na głowie ciężkie worki, inne mają na plecach zawinięte w chusty niemowlaki. Pojawiają się i takie, które mają na sobie jednokolorowe, wykwintne, błyszczące, piękne suknie i trzeba przyznać, że na tle tych obdrapanych i szaroburych budynków prezentują się obłędnie.
Nagle, znienacka pojawia się zapach deszczu. Przychodzi kilka minut przed olbrzymimi kroplami, które tłuką w dach auta i sprawiają, że powietrze znów staje się zdatne do użytku. Znika kurz, a temperatura wewnątrz naszej blaszanej puszki staje się znośna. Zdaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę by dotknąć tęczy, ale trochę strach otwierać okno, bo p
omarańczowa, ubita glina pełna jest dziur, wyrw i błotnistej mazi, która strzela spod kół jak noworoczne fajerwerki.
Ogromna, wysoka na pięć kilometrów góra przed kilkoma milionami lat musiała przyciągać wzrok, jak dziś Kilimandżaro. Gdzieś tam w środku, w jej głębi kipiały emocje, które wystrzeliły na zewnątrz i na wysokości mniej więcej 2 km powstał krater o średnicy 20 km, który dziś jest Parkiem Ngorongoro. Żeby się do niego dostać to nie jest taka prosta sprawa. Ze szczytu kaldery trzeba zjechać 600 metrów w dół mijając po drodze jakiegoś słonia, czy pawiana, ale kiedy już na tę równinę się trafi, to zwierząt jest zatrzęsienie. Nie jest to może Amboseli, gdzie słonie niemalże jadły nam z ręki, albo Nakuru, gdzie nosorożce prosiły, by je podrapać za uszkiem. Ale i tu jest spektakl, film przyrodniczy na żywo. Lwy wylegują się w słońcu, leniwie łypią tylko na turystów, czy przypadkiem któryś nie wyszedł z auta. 
Podglądamy jak antylopa gnu rodzi młode, jak zjada z niego worek owodniowy, jak mały wstaje po kilku minutach i zapalczywie domaga się maminego cyca. A mi, w wyobraźni, głos Krystyny Czubówny opowiada tą nieprawdopodobną scenę. Chwilę później i ze 3 kilometry dalej na świat przyszła zebra. I nie są to obrazki, które pozostawiają człowieka bez wzruszenia. 
Dla odmiany do Parku Mkomazi turyści zaglądają bardzo rzadko. I to sprawia, że polowanie na zwierzęta to już jest wyzwanie. Zebry, antylopy i żyrafy na dźwięk auta uciekają w popłochu. W ogóle żeby je wypatrzyć gdzieś w oddali, przez lornetkę, to trzeba się najeździć. Wodzisz wzrokiem po zamglonej sawannie i jak dziecko się cieszysz, gdy uda się jakieś stado wypatrzyć. No i te postoje w punktach widokowych. Stajemy na lunch, po brodach cieknie nam przesłodki sok z mango lub ananasa, a na koniec patrzysz na będąca kilkaset metrów niżej sawannę, która sięga gdzie wzrok nie sięga. Topisz się w otoczeniu, jesteś wiatrem co może wszystko. Odpoczywasz. Czyż nie takie powinny być wakacje?
Pole pole
to fraza w tej części kontynentu używana bardzo często, oznacza po prostu zwolnij, powoli itp. Tu nikt się nie spieszy, a godziny traktowane są wyłącznie orientacyjnie. Umawiamy się na kolację na 19.30. O 20 miła pani kelnerka zaczyna rozkładać zastawę. Jeden talerz, drugi, po chwili trzeci..., by pół godziny później przejść do ceremoniału układania sztućców. Niestety, kolejne pół godziny później okazuje się, że nie ma tylu kompletów ile trzeba, więc jeden z nas dostaje tylko łyżkę, inny dla odmiany tylko widelec. O 21.20 na stół trafia kolacja - jeśli ktoś kiedykolwiek myślał, że ryby nie da się jeść łyżką, to spieszę donieść, że nie ma z tym większego problemu. Zresztą, to co lubię w wyjazdach do Afryki, to właśnie całkowity brak problemów. Hakuna matata to nie jest pusty slogan. Siadasz pod drzewem i po prostu siedzisz. Co robisz? Nic. 
Jakież to piękne, jakaż to odskocznia od codzienności, lekarstwo dla umęczonych dusz, twardy reset dla głów przytłoczonych nakazami, zakazami, czy politycznym jazgotem. "Z
dejmijcie maski, nie róbcie siary". W taki sposób na lotnisku przywitał nas Dominik, nasz przewodnik i anioł stróż na czas wyprawy. I tak jest ze wszystkim, mimo bogatego programu to właśnie odpoczynek i pole pole nadają rytm wyprawie. W Lushoto wpadliśmy na lunch do kawiarni, zeszło nam ze dwie godziny. No ale jak się spieszyć, skoro z głośników sączy się muzyka rodem z Karaibów, barrista w drewnianym młynku mieli uprawianą w okolicy kawę i po chwili serwuje ją złaknionym tego boskiego smaku gościom. O kilku z nas zapomina, doniesie za godzinę, hakuna matata.
Z Lushoto do naszej miejscówki w górach Usambara jest dwie godziny drogi po czerwonej, ubitej na kamień i poprzecinanej wyrwami i koleinami drodze. Czasami wygląda jak brukowana, ale to spękana i wysuszona glina. Mijamy wioski i mieścinki, obserwacja ludzkich zachowań, sposobu życia i codzienności chyba nigdy mi się nie znudzi. Maczo siedzą i pilnują swoich motocykli, ewentualnie wylewają siódme poty grając w warcaby, a kobiety ogarniają resztę, przynajmniej w dużym stopniu ogólności. Bardzo dużym, żeby nie było :)
No i ci ludzie w drodze. Czy to na zdezelowanych rowerach, czy pieszo. Mijamy kobietę z trójką dzieci. Upał ciąży, a niewiasta tarabani na głowie drewniane bale. Na samym końcu może dziesięcioletnia córka także niesie naręcze chrustu, proporcjonalnie mniejsze. A pomiędzy nimi siedmio-, może ośmiolatek taszczy na plecach niemowlaka. Jakże to wszystko jest różne od tego co znamy z Europy. Mieszkamy w domku na klifie, z tarasu ale i z łóżka mamy obłędny widok na położoną 1300 metrów poniżej, zieloną, z pagórkami i jeziorami Dolinę Masajów, w oddali, ponad chmurami majaczy lodowa czapa Kilimandżaro. Wioska Mambo w większości jest muzułmańska. Kobiece stroje
połyskują w słońcu i przyciągają wzrok pełną paletą barw. Ale to, że dominuje islam nie przeszkadza, by w zamglony poranek, w centrum wioski odbywała się liczna msza chrześcijańska. Różne religie się przenikają, ludzie koegzystują w pokoju - takich obrazków w telewizji się nie uświadczy. 
A my odkrywamy uroki mieściny, odwiedzamy szkołę, dzieciaki siedzą upchnięte w klasie po 3, 4 osoby w ławce. Łącznie jest ich 124! Co za tygiel energetyczny. Nie mniejszy jest przed budynkiem, gdzie zresztą kwitnie dziecięcy biznes. Młodzian sprzedaje... racuchy! Płacę tysiaka (jakieś pół dolara), biorę jednego, a ten namawia, że za taką kwotę to mogę wziąć więcej. Dziękuję jednak uprzejmie, my przecież idziemy gotować nasz obiad! 
Murzyńska chata, w środku przygotowane paleniska opalane drewnem, baniaki z wodą, garnki i szefowa kuchni - kobieta niskiego wzrostu, za to z wielką pupą i jeszcze większymi, co może wydawać się niemożliwe, zdolnościami z zakresu zarządzania ludźmi. Każdy z nas dostał zadanie! Moje to szatkowanie kapusty (najpierw grubiej, do gotowania, a potem cieniusieńko, do surówki), no a przede wszystkim przygotowanie od podstaw "pilau", czyli ryżu z ziemniakami. Do kompletu mamy awokado, fasolę, gulasz i jakieś małe rybki, których zapach raczej nie zachęcał, przynajmniej mnie. A na deser, po południu i przez całą noc, grupowy rozstrój żołądka i jadłowstręt aż do następnego obiadu.
Ani się człowiek nie obejrzał, a już śpimy w domku zatopionym wśród palm na białej plaży nad Oceanem Indyjskim. A właściwie nie w domku, tylko na jego olbrzymim tarasie, otuleni wyłącznie moskitierą i lepkim powietrzem. Strużki potu spływają w bieluteńkie prześcieradło, a wraz z wychylającym się zza horyzontu nowym dniem na tle jaśniejącego nieba powoli rysują się kształty palm. Budzą się także i ptaki, które idealnie komponują się z delikatnym szumem fal. Chciałoby się zostać tu na zawsze. 
Roadtrip ma jednak to do siebie, że ciągle jedziesz dalej, aż do końca. I w sumie to właśnie taki sposób odkrywania świata lubię najbardziej. Ale kiedyś nadchodzi ten moment, że trzeba uspokoić rozedrgane zmysły, wyjść z nagrzanej puszki do klimatyzowanego, komfortowego pomieszczenia i... odpocząć. Jeszcze raz pomyśleć o tych setkach przejechanych kilometrów, o dziesiątkach ludzi, których spotkaliśmy na swojej drodze. O kawie, którą przy śpiewach obieraliśmy z łupinek, wypalaliśmy i taką świeżuteńką piliśmy. 
O cudownym treku do kilkudziesięciometrowego wodospadu w czasie, gdy z nieba lał się istny potop, albo o lesie deszczowym, który zachwycał nie tylko paprociami wielkimi jak drzewa.
O biegnących żyrafach, które poruszają się w sposób niezwykle dostojny i piękny, jakby w slowmotion. O nocnej imprezie na plaży, z grą na djembe i atmosferą rodem z Jamajki, albo o hamowaniu z piskiem tuż przed słoniami, które 
akurat w nocy postanowiły spacerować po asfalcie. Odpoczywać i po prostu wchłaniać tę podróż i najdrobniejsze wspomnienia by starczyło do następnego razu.
I zupełnie przypadkowo z tych afrykańskich wypraw zrobił się tryptyk wokół Jeziora Wiktorii.
Kenia, Uganda, Tanzania - nie powiem, że to najlepsze co mi się w życiu przytrafiło, ale gdybym kiedyś pokusił się o stworzenie takiej listy, to na pewno te kilkadziesiąt dni spędzonych w podróży po afrykańskich ścieżynach byłoby bardzo wysoko w zestawieniu. Spełniłem marzenie i co ciekawe, wciąż nie mam dość, chcę jeszcze, więcej, mocniej.


Zatem... do następnego urlopu.


Tymczasem!

(No chyba, że ktoś ma ochotę na mały deser?)


Gdyby jakiś cudem ktoś czytał te relacje i miał ochotę na afrykańskie przygody, to niech zajrzy na africa-point.com, tam można znaleźć kilka opcji, które z pewnością pozwolą poczuć klimat czarnego lądu. Bardzo polecam, a Tobie Dominik, jeśli jakimś zrządzeniem losu tu zajrzałeś - jeszcze raz dziękuję:)

Komentarze

  1. Dzięki-same wspomnienia przywołują ten lekki stan oddalenia od rzeczywistości. Cudne światło na zdjęciach. Pozdro dla Was obu!!! Pati

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Pati, dobrze powiedziane:)
      Również pozdrawiamy :)

      Usuń

Prześlij komentarz