Grecka odyseja


Gęste liście winorośli szczelnie oplatają metalowy stelaż tworząc coś na kształt dużego, naturalnego namiotu. Słońce już jakiś czas temu schowało się za budynkami, ale temperatura wciąż przekracza 30 stopni i łopatki wiatraka dyndającego pod sufitem z trudem rozbijają gęste powietrze. Wszystko wokół jest nagrzane, nawet białe obrusy na tawernianych stolikach zdają się być jakby świeżo wyjęte z magla. I tylko rosa na butelce z wodą zwiastuje przyjemny chłodek. Skwar skutecznie powstrzymywał apetyt przez cały dzień, ale teraz, czytając typowo greckie menu, czujemy przypływ wilczego głodu. Zamawiamy za dużo, jak się później okaże, same przystawki są prawie jak dania główne. Rubinowe wino zaczyna miło uderzać do głowy, czujemy lekki szumek. Oczywiście powodem może być nadmiar słońca, w końcu od rana penetrowaliśmy ateńskie wzgórza. Nie są to może jakieś wielkie góry, ale w palącym słońcu każdy krok pod górkę ma znaczenie. 
Na szczycie wzgórza Lycabettus znajduje się taras widokowy z Kaplicą św. Jerzego, roztacza się stąd doskonały widok na Akropol, stadion olimpijski i Zatokę Sarońską, ale to w ogóle jest bardzo fajne miejsce na rozpoczęcie wakacji w odmianie ‘slow travel’. Siadasz w klimatyzowanej restauracji, kupujesz mrożoną kawę i delektując się jej… chłodem, kontemplujesz widoki i odpoczywasz. 
Akropol z tej perspektywy wygląda jak samotna wyspa gdzieś na oceanie. Przylepiona do Akropolu Plaka, prezentuje się jeszcze lepiej z bliska, o czym mamy okazję się przekonać wieczorem. Pięknie podświetlona, pełna turystów przesiadujących w tawernach albo siedzących na schodach i sączących drinki. Samo szwendanie się w atmosferze pełnej luzu i radości relaksuje, ale pełno tam też artystów, którzy z mniejszym lub większym talentem umilają czas przechodniom. Spotkaliśmy na przykład pana delikatnie wyszarpującego na gitarze afrykańskie rytmy. Okazał się być z Konga, no oczywiście, że kupiliśmy płytę. Niestety, słuchając jej później w aucie zgodnie stwierdziliśmy, że to na pewno nie był Lokua Kanza 😁
Zajrzeliśmy do Pireusu, co zaznaczam z kronikarskiego obowiązku, ale napisać, że to nie jest najpiękniejsze miasto świata, to nic nie napisać. Niemniej jednak, po kilku dniach w Atenach,  to z tego portu ruszyliśmy w naszą odyseję, dotarliśmy na pierwszą wyspę i z miejsca oddech stał się głębszy. 
Miejski, betonowy skwar ustąpił miejsca przyjemnemu ciepełku, które zresztą przyprawione jest solidną dawką północnego wiatru, zwanego tu Meltemi. I trzeba przyznać, że on się tu z turystą nie pieści, bezceremonialnie chwyta za kudły, zmieniając przyczesaną, nażelowaną fryzurę w chochoł, w który chwilę wcześniej strzelił piorun. I już mnie ręka świerzbi, żeby napisać, że kto by się takim drobiazgami przejmował na wakacjach, ale jednak to jest Mykonos, tu powinno się wyglądać! Szczególnie widać to wieczorem, gdy tłum powabnie ubranej młodzieży, zarówno tej młodszej, jak i trochę starszej, przemierza wąskie uliczki Chory w poszukiwaniu tawern, a chwilę później klubów, gdzie kolorowe drinki i basowe bity zachęcają do radykalnego zmniejszania dystansu społecznego. Podobno - choć nas ten zaszczyt ominął - można tu też trafić na gwiazdy, gwiazdki, a nawet jutuberów i innych influencerów. 
My tu jednak przyjechaliśmy dla białych domków z niebieskimi drzwiami, okiennicami i zwisającymi z nich bujnymi różowymi bugenwillami. No i są, a jakże, ale jakby pokryte grubą warstwą komercyjnego lukru. Broń Boże, nie chcę powiedzieć że miasto Mykonos jest brzydkie, bo choćby w małej Wenecji jest na czym zawiesić oko. Szczególnie jak przysiądzie się w jakiejś miłej knajpce i sączy frappe, a fale tłuką w brzeg i elewacje domów. Zagubić się w miasteczku też jest miło, ale jednak jest tak zanieczyszczone sklepikami, że właściwie cała magia znika. To tak, jakby oglądać rozgwieżdżone niebo w centrum wielkiego miasta. Nawet plażę trudno jest wybrać, bo na wielu oferowany jest beach service, co wiąże się z puszczaniem muzyki. I o ile muzyka mnie zawsze cieszy, to jak przenikają się bity z dwóch, czy trzech głośników, to to już staje się dość uciążliwe. Nawet nie wiadomo który rytm sobie stopą wybijać w piasku. A może po prostu jestem już stary, i jednak cenię sobie ciszę i spokój? 
Szczęśliwie na każdym rogu można wypożyczyć skuter i z łatwością odnaleźć zarówno plaże bez dzikiego tłumu, jak i tawerny nieco na uboczu, gdzie dodatkiem do białego wina i olbrzymich, doskonale przyrządzonych krewetek jest morska bryza, bo stoliki stoją niemalże w wodzie. Opcją, z której skorzystaliśmy skwapliwie następnego dnia, jest też pojechanie na kolację w interior, do Ana Mare, bo i tutaj, z dala od tłumu turystów, można dobrze zjeść i w promieniach zachodzącego słońca poczuć grecki klimat. Szczególnie, że tak to właśnie najczęściej jest, im dalej od wartkiego potoku masowej turystyki, tym smaczniej, lepiej i z dbałością o szczegóły. Co w przypadku sztuki kulinarnej ma znaczenie.
My jednak pakujemy manatki i jedziemy dalej. Już na promie dowiemy się, że władze Grecji wprowadziły na Mykonos surowe obostrzenia ze względu na szybko rosnącą liczbę korona przypadków. Wprowadzona zostaje godzina policyjna, ale co ciekawsze, zabroniona została również i muzyka w barach, klubach, ale i... na plażach. I co ta młodzież teraz zrobi, wszelako dla tych hałaśliwych rozrywek głównie na wyspę trafia. Odpowiedź jest dość prosta, co znaleźć można w tym samym artykule: posypią się masowe anulacje hoteli i spragnieni bliskich kontaktów społecznych młodzi miłośnicy klubowego grania przeniosą się na inne cykladzkie wysepki.
Nam jednak korona nie jest straszna i z własnej, nieprzymuszonej woli, płyniemy na Santorini, która wszelako też nie należy do wysp omijanych przez turystów. Płyniemy skonfrontować nasze odległe wspomnienia z nową rzeczywistością, zaszyć się gdzieś w bielonym domku i delektować się widokiem na kalderę. Mieszkamy w Oia, a przyklejone do gwałtownie opadającego, wulkanicznego stoku, częściowo wykute w skale domki prezentują się przewybornie. Sto pięćdziesiąt metrów niżej Morze Egejskie sennie połyskuje w pełnym słońcu, a pikanterii tej wspaniałej scenerii dodają wynurzające się z błękitnej toni resztki wulkanu. I to wszystko w towarzystwie różowych pióropuszy oleandrów i całej masy innych krzaków z kwiatami w różnych odcieniach czerwieni. Widok jest onieśmielająco piękny, a dodatkowo, jakby tej idyllicznej scenerii było mało, na naszym tarasie zaserwowano nam śniadanie. Zapach kawy wzywa, pora kończyć tą pisaninę!
Przed wyjazdem miałem w planie, podobnie zresztą jak na Mykonos, wypożyczyć skuter i pojeździć po wyspie. Nawet na tę okoliczność nabyłem drogą kupna przewodnik, żeby przypadkiem jakiejś perełki nie przeoczyć. Ale kiedy szkicowałem sobie w głowie te trzy dni na Santorini, nie siedziałem na tarasie naszego skalnego hotelu. Tymczasem... skuter okazał się zbędny, bo błogostan, który osiągnęliśmy siedząc i... patrząc, nie wymagał żadnych dodatków. No, może poza nieco wydłużonym spacerem na kolację do jednej z tych restauracji, w których to nie wiadomo czy lepiej delektować się przepysznym widokiem, czy serwowanym jedzonkiem. W ramach urozmaicenia, w najgorętszej, najbardziej leniwej porze dnia, gdy upał aż trzeszczał swym gorącem, schodziliśmy powolnie 
tych 150 metrów (a potem - o zgrozo! - wchodziliśmy) na wulkaniczną, skalną plażę z kryształową, ciepłą wodą. 

A po powrocie, książeczka i leżaczek, jak to na dziadków przystało 🤭

Na głównym deptaku króluje luźna, a w wielu przypadkach wręcz wytworna elegancja. Zwiewne, często mocno wycięte suknie u pań, lniane zestawy u panów. I mimo wszystko spory ścisk na głównym deptaku. Ludzie szukają wolnych miejsc w restauracjach, podziwiają biżuterię w sklepikach, odwiedzają galerie sztuki (Boże, ale cudną rzeźbę wynaleźliśmy do naszego salonu! Nie, nie kupiliśmy, kosztowała 19.500 EUR :D), a przede wszystkim robią zdjęcia. Bo pomijając wszystko inne, to właśnie dla tych pięknych widoków ze szczytu starego krateru, dla niebieskich dachów, czy zachodu słońca oglądanego z zamku w Oia ludzie przyjeżdżają tu tak tłumnie.
A my znów jesteśmy na promie. Znów zresztą sporo spóźnionym. Tym razem płyniemy na Kretę, wyspę której zachodnią część przemierzaliśmy 12 lat temu. I co prawda głównym celem na te wakacje jest jej wschodnia cześć, to jednak 2 noce chcemy spędzić w Chanii, pięknej, małej, romantycznej mieścince z klimatycznymi tawernami w porcie. Tak ją przynajmniej zapamiętałem. Kiedy jednak wychodzimy z hotelu na kolację, przeżywam szok. Wciąż jest bardzo ładnie i klimatycznie, ale jak bardzo to wszystko urosło, jak wypiękniało! Stojące w starym, zabytkowym weneckim porcie budynki zyskały nowe elewacje, pojawiły się dziesiątki nowych tawern, jachty w nowej marinie, ale i dzielnice "w drugiej linii od wody" zyskały nowy sznyt, część bizantyjska również pachnie nowością. Stare budynki odrestaurowano z wielką klasą. Jest pięknie, choć bardzo tłoczno, gwarnie i mimo wszystko nowocześnie. Z głośników czasem dobiega muzyka grecka, ale dominuje miły, klubowy basik, który zachęca, aby wdepnąć na sziszę, piwo albo dostępne wszędzie tzatziki i souvlaki. Bardzo mi się podoba, oj bardzo. Że komercyjnie? Że gastronomicznie? To wszystko prawda, ale w zasysaniu tej uliczkowej, śródziemnomorskiej, wakacyjnej atmosfery nic mi nie przeszkadza. 
Poranek za to jest cudownie leniwy. Uliczki pełne gwaru porą wieczorową, teraz zamieniły się w opustoszałe cudeńka. Zdarza się spotkać turystów popijających poranną kawę w nielicznych (czynnych) kawiarenkach, więcej jest kotów wylegujących się w przyjemnym chłodzie cienia. A my śniadanie jemy... na ulicy, w marinie. Krzesła hotelowej restauracji dotykają niemalże łodzi, od wody dzieli nas raptem kilkanaście kostek bruku. Można by siedzieć, i siedzieć... ale chyba warto sprawdzić co słychać na plaży Elafonisi. Na początku nie widać nic, poza morzem... ludzi i parasoli. A to była dzika plaża! Ale jak już udaje nam się znaleźć miejsce na ręczniki - co po godzinie 12 nie jest taką prostą sprawą! - jak już wejdziemy do tej absolutnie zjawiskowej wody, jak walniemy się na mięciuśkim piasku... to czar miejsca wraca. I nie pozostaje nic, poza czystym, błogim, wakacyjnym lenistwem w tej znakomitej scenerii.
Plażowanie jest fajne, przez chwilę, my jednak wolimy się przemieszczać. Gdzieś na wiosce w górach, u jakiegoś grubego, zarośniętego, ale cudownie uśmiechniętego Greka, kupiliśmy beczkę miodu i tyle samo oliwy. Zaglądamy też na uliczki Rethymno, w marinie pijemy niedobre frappe, ale przy parkingu, tuż koło zamku, jest milusieńka, mikroskopijna plaża. No jak nie skorzystać? Woda ma 29 stopni, przynajmniej na tyle ocenił ją mój zegarek. Ja bym dał więcej, była przewyborna. 
I znów jedziemy dalej i nie możemy się nadziwić... jak słabe tu są drogi. Już nawet pomijam asfalt, ciekawsze są inne kwestie. Jedziesz po "autostradzie" tymczasem w pewnym momencie urywa się pas. Znaki na drodze wytarte, nic nie widać, żaden znak pionowy też o tym nie informuje. Znaczy znak może i jest, ale w bujnych, przydrożnych krzakach oleandra. Jedziesz dalej, a tu odwołanie ograniczenia prędkości. A kiedy był znak z czerwoną obwódką? Pewnie był gdzieś w krzaczorach, albo wyblakł i zamiast czerwonego jest biało szary... jak odwołanie! Szczególnie po zmroku jeździ się ciekawie. Ale powoli docieramy do ostatniego punktu naszej greckiej odysei, do Eloundy, na wschodzie wyspy. 
Mam w kajeciku zapisane miejsca, gdzie można podjechać żeby coś nowego odwiedzić, ale coś mam wrażenie, że ostatnie 3 dni spędzimy nad basenem, na pobliskiej plaży i w tawernach.
Wschodnia część zyskuje z czasem. Siedzimy w cieniu, pod platanem w tawernie, w maleńkiej wiosce Kristi. Nieliczni turyści snują się po uliczkach albo zaglądają do sklepików z rękodziełem. Elounda czy Agios Nikolaos nie mają w sobie co prawda uroku Chanii, plaże trudno porównywać z Balos czy Elafonisi, ale jednak widoki są świetne. Góry otaczające zatokę Mirabello prezentują się rewelacyjnie, morze mieni się tu zachwycającymi kolorami od szmaragdu do głębokiego granatu. 
Nasz hotel zresztą, umiejscowiony na wzgórzu, oferuje nam panoramę rodem z bajki, stąd śniadanie zajadamy godzinę. Atmosfera zdaje się być inna niż wcześniej, jeszcze bardziej senna i leniwa. Wieczory się sączą, dni ciągną. Plażujemy, leżakujemy, a jakże, ale i płyniemy na Spinalongę, wyspę na którą kiedyś wywożono trędowatych. Ciekawe, czy kiedyś chorych spisywano tak drobiazgowo jak nas teraz - przed wejściem na łódkę musimy podać wszelkie dane, na wypadek gdyby ktoś zlokalizował na statku ognisko koronawirusa. Tak, takie to ciekawe czasy, choć i tak największe przygody z wypełnianiem idiotycznych korona formularzy mieliśmy na lotnisku, tuż przed powrotem. Ale nie ma co sobie tym zawracać głowy, było, minęło. Jak nasze wakacje - dwa tygodnie wakacyjnego podróżowania po greckich wyspach właśnie dobiega końca.

Tymczasem!



Komentarze

  1. Było naprawde tak leniwie, jak autor tu prawi :) O takie wakacje nam chodziło! Mnie ponad wszelką watpliwość. Miodu zakupiliśmy za mało :( Mimo wszystko, mimo beczki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za mało, za mało... ale pamiętasz, że i tak ledwo domknęliśmy torbę? :D

      Usuń

Prześlij komentarz