Mamy w sobie dużo niepewności i nieśmiałości. Zdejmujemy buty i po zimnej
posadzce, przez pomarańczowe, ciężkie kotary, wchodzimy do upstrzonej kolorami
i wypełnionej wonią kadzideł sali, w której do pudźi, hinduistycznego obrzędu religijnego, szykują się mnisi. W
swych bordowo-pomarańczowych, pluszowych, ciepłych habitach siedzą w kilku
rzędach, ci w środku trzymają - wyglądające jak wielkie grzechotki - niebieskie
bębny, a na podwyższeniu siedzi złoty Budda. Mnisi cały czas się schodzą, a my
wciąż nie za bardzo wiemy jak się zachować. Czy powinniśmy, czy możemy usiąść
razem z nimi?
Pod ścianą wypatrzyliśmy innych "cywilów" i już po
chwili wymościliśmy sobie miejsce na grubej podusi i dywanie. Jeden z mnichów
bezgłośnie, niczym profesjonalny kelner, postawił przed nami metalowe czarki i
z wielkiego, aluminiowego czajnika nalał nam gorącej, parującej herbaty z
mlekiem i solą. Nie jest to może napar bogów, ale o 6 rano
przynajmniej nas szybko rozgrzewa. Nie na herbatę tu jednak przyszliśmy. Porzuciliśmy
nasze klasztorne łóżko w środku nocy licząc na strawę duchową, na medytację! I
to zdaje się nie być trudne w takim otoczeniu. Teoretycznie przynajmniej.
Mnichów jest około siedemdziesięciu, większość z nich bierze czynny udział
i recytuje wersy, które na podłużnych kartkach leżą przed nimi w specjalnych
pojemniczkach. Jakby wyśpiewywali boską partyturę. I nie jest to skojarzenie chyba
zbyt odległe, bo recytacja przypomina chór anielski. Gdy jednak rozbrzmiewają
bębny, trąby, czy głęboki, gardłowy głos lamy prowadzącego ofiarę, to kończą
się niedopowiedzenia i półśrodki. Powiedzieć, że ciarki po plecach przechodzą,
to nic nie powiedzieć. To jest coś niebywałego. Kolory, dźwięki i zapachy
otulają nas jak poranna mgła w portowym mieście. Cóż, świetne przeżycie, choć
nie mówię tego w kategoriach religijnych, a poznawczych. Oczywiście mimo wielkich
chęci o żadnej medytacji nie może być mowy, na razie nie potrafię się zanurzyć
w sobie, wszystko mnie rozprasza, ciekawi i intryguje.
Co więcej, już o 7.30 jesteśmy umówieni na muzyczny relaks. Sala jest
mała, wyziębiona, na podłodze 6 mat, trzy spore gongi, kilkadziesiąt mis, dzwonków i innych
instrumentów. Czy na tym wszystkim da się grać? Czy jeden człowiek jest w
stanie to wszystko obsłużyć? Bardzo szybko poznajemy odpowiedzi na te pytania -
specjalista od uzdrawiania dźwiękiem z czułością pieści te zimne, metalowe
misy, zabierając nas w świat, którego namiastki od kilku lat doświadczamy w
Szczecinie. Dźwięki przenikają, podłoga drży, powietrze wibruje. Po raz
pierwszy czuję lekkość (jakbym nic nie ważył), ale przede wszystkim białe światło spływające w kierunku stóp. Nigdy tego nie zapomnę.
W Kathmandu śpimy w Klasztorze Benchen, stąd te wszystkie
"atrakcje" są na wyciągnięcie ręki. Sam klasztor wygląda zza metalowej bramy jak zdobiony złoceniami pensjonat z rozległym dziedzińcem w środku i choć pokoje dla gości są skromne, to oferują
wszystko, co podróżnikowi łasemu na wygody do szczęścia potrzebne: wyrko,
własny kibelek i prysznic z ciepłą wodą. Jest też śniadanie, po którym jednak pora
nakarmić drzemiące w nas turystyczne zwierzę. Czas zobaczyć świat poza murami
klasztoru.
Tuż koło nas, na wzgórzu, w towarzystwie dziesiątek małp oglądamy jedno z
najświętszych buddyjskich miejsc religijnych w Nepalu - Stupę
Swayambhunath. Wchodzi się do niej po 365 schodach, a namalowane na niej oczy i brwi Buddy przenikliwie
patrzą, czy wszystko w naszym życiu jest tak, jak powinno. Nieopodal kolejna
stupa, tym razem Bouddhanath - druga co do wielkości tego typu budowla na
świecie.
Ale chyba największe wrażenie robi na nas Świątynia Pashupatinath, usytuowana na brzegu rzeki Bagmati. A może nie tyle sama świątynia, bo wstęp do
niej mają wyłącznie wyznawcy hinduizmu, co podglądanie rytuałów odbywających
się wokół niej. Na jednym brzegu palą się ogniska, gdzie rodziny kremują
zmarłych, na drugim krewni w swój tajemny sposób łączą się z tymi, co
odeszli. W
całym kompleksie jest tak naprawdę kilka miejsc uświęconych. Ludzi tam mnóstwo
i takiego nagromadzenia kolorów to ja chyba jeszcze w życiu nie widziałem. Królują czerwony, pomarańczowy i żółty, co przy prażącym słońcu silnie kontrastuje z naszą szczecińską, lutową szarówką. Tak, teraz już naprawdę czujemy, że zaczynamy wakacje!
Jesteśmy na ringu Kathmandu, który przypomina trochę naszą drogę powiatową
po wiosennych roztopach, choć oczywiście znacznie szerszą. Szerszą, bo musi
pomieścić dziesiątki motorków, których szczególnie dużo w taki dzień jak dziś -
dzień w którym strajkuje komunikacja. Bardzo ciekawy i budujący zarazem jest
powód tego protestu - wczoraj policja ukarała mandatem kierowcę autobusu,
podobno bez powodu. W ramach solidarności, dziś na tych dziurawych ulicach nie
pojawił się żaden autobus. Oczywiście są na ringu także fragmenty pachnące nowością - na przykład część drogi
świeżo wybudowana przez, a jakże by inaczej - chińczyków, za chińskie pożyczki,
przez chińskie firmy, w ramach bratniej pomocy lub nowej, dość powszechnej
ostatnio, formy kolonializmu.
Poza głównymi drogami nie ma wyraźnej granicy między jezdnią, a poboczem.
Owszem, asfalt wyznacza pewne granice, ale wyłącznie w sposób dość umowny i
teoretyczny. Życie, jak to już mieliśmy okazję obserwować we wszystkich
biedniejszych krajach, toczy się na poboczach, ale tu, w Nepalu, granica jest
bardzo rozmyta. Ludzie chodzą jak chcą, rowerzyści przeciskają się między
autami, a motorki... Motorki to oczywiście odrębny wszechświat.
Wjeżdżamy do wioski Khokana i pierwsze kroki kierujemy do manufaktury
wytwarzającej olej z... gorczycy. Miejsce wygląda jak warsztat kowalski z
początków osiemnastego wieku. W osmolonym pomieszczeniu jest piec i prasa napędzaną drewnianym kołem, które własnym ciężarem ciała obraca jeden z dwóch pracowników. No oczywiście, że kupiliśmy buteleczkę olejku.
Bardzo lubimy te wioskowe klimaty. Tutaj jednak jest inaczej niż wszędzie
indziej, gdzie do tej pory byliśmy. Mieścina była zrównana z ziemią w czasie
trzęsienia ziemi w 2015 roku i, w co trudno uwierzyć, do dziś jeszcze nie
została do końca odbudowana, ani nawet w pełni uprzątnięta. Oczywiście to, co udało się
odbudować wygląda nieźle. Kawę pijemy na dachu budynku, w którym właściciele
zrobili pokoje na wynajem dla turystów, taki homestay w jakim mieliśmy okazję
spać w Wietnamie. Ale żywioł nie oszczędzał także zabytków. O ile stupę
Bouddhanath w Kathmandu odbudowano szybko, to dla odmiany do dziś w 100% nie
uporano się ze zniszczeniami w takich małych miasteczkach jak Khokana, ale i,
na przykład, z Pałacem Królewskim i świątynią Kasthamandap w Patan. Biedny kraj
po prostu.
Każda z prowincji ma swoją Kumari, żyjącą boginię, dziewicę. Kumari to
dziewczynka, która nie weszła jeszcze w okres dojrzewania, specjalnie wybrana i
uznawana za inkarnację bogini Taledźu. Jedną z nich, w Patan właśnie,
można odwiedzić. Znudzone dziecko siedzi na tronie w ciemnym, zdecydowanie
nieboskim pokoju. Goście tak jak my teraz, ale i na przykład premier Nepalu,
przychodzą się jej pokłonić, w zamian za co dostają błogosławieństwo, czerwoną
kropkę na czole. Dziewczynka mieszka z rodzicami, którzy poświęcają jej całe
swoje życie. Jest uwięziona w domu, na zewnątrz wychodzi 12 razy w roku, przy
czym jest cały czas noszona, bo jej boskie stopy nie mogą dotknąć ziemi.
Kumari
nie pobiera żadnej nauki (jest przecież wszechwiedząca), nie ma też opieki
lekarskiej (przecież bogowie nie chorują). Jednakże cała jej boskość
przemija wraz z pojawieniem się pierwszej miesiączki. Wtedy to w skomplikowanym
procesie kapłani wybierają nową Kumari, 4-5 latkę, szczególnie urodziwą,
odważną i posiadającą kilkadziesiąt innych cech (np. odpowiedni kształt
paznokci). Nowa bogini żyje w złotej klatce do czasu, aż dostanie miesiączki i
cały proces rozpoczyna się od nowa. Mocna rzecz, mnie to zadziwiło, ale nasz
przewodnik podchodzi do tego z największą powagą.
Na kilka dni opuszczamy Kathmandu. Jazda po tutejszych drogach to wyzwanie,
przynajmniej dla nas, Europejczyków z północy. Nasz kierowca radzi sobie jednak
świetnie, nie przeszkadzają mu wszechobecne motorki, potrafi coś załatwić przez
telefon, jednocześnie wyprzedzając pod górę ciężarówkę. Powiedziałbym na
podwójnej ciągłej, ale jeśli ona na tej drodze była, to wiele lat temu. Mijamy
też tarasy, na których tu uprawia się gorczycę. No i to prowincjonalne życie,
które nigdy mi się nie znudzi. Wszystko dzieje się na poboczu, to ktoś coś
rzeźbi, to zanurza w bejcy kawałki drewna, ktoś akurat się goli, a co chwilę
mijamy młodzieńca, który z nabożną czcią pielęgnuje swój motocykl, szczególnie
chuchając na chromowane części.
Dojechaliśmy do Bhaktapur - cóż to za piękne, orientalne
i dobrze zachowane miasteczko. Za chwilę dowiemy się, że trzęsienie ziemi i
tego miejsca nie oszczędziło, czego dowodzą grube krokwie podpierające
pochylone… ściany. Tu jednak prawie wszystko zostało uprzątnięte i
zrekonstruowane, nie czuć tego smutku, co wczoraj w Khokana. Może dlatego, że
tu nie mają problemu z pieniędzmi - wstęp do miasta jest płatny. Ale nawet
przez sekundę nie żałujemy wydanych rupii. Durbar Square jest po prostu
zjawiskowym, pełnym harmonii miejscem. Nie ma motorków, można cieszyć się
wspaniałymi budowlami, piękną architekturą i misternymi detalami na mijanych
budowlach. Na przykład pawie okno, zwane Mona Lisą z Nepalu, to istne arcydzieło z piętnastego wieku. A gdyby komuś było mało sztuki, to oglądając
wnikliwie belki świątyni może przejść bardzo pogłębiony kurs Kamasutry.
Bhaktapur było tylko przystankiem, bo kolejne dwa noclegi zaplanowane mamy
w klasztorze Namobuddha. O ile Benchen zlokalizowany był praktycznie w centrum
Kathmandu, to nasz nowy, dwudniowy dom stoi samotnie na wzgórzu, do którego
spragnieni trekkingu turyści zapragnęli dojść na własnych nogach. 12 km pod
górkę, w pełnym słońcu. Droga prowadzi przez wioski, wśród pól, na których
hoduje się ziemniaki w tej części Nepalu zbierane trzy razy w roku.
Obserwujemy końcówkę ceremonii, w czasie której synowie skremowali swojego
rodzica. Przy świątyni, praktycznie w centrum jednej z wiosek, obowiązkowo tuż
przy rzece, bo po kremacji to tam trafia spopielone ciało. Piękna wędrówka,
piękny klasztor, piękny widok z okna. Miejsce jest urokliwe, ale też uświęcone
- wierzy się, że to właśnie tu Budda swoim ciałem nakarmił tygrysią rodzinę.
Ten monastyr jest większy, mieszka tu 350 mnichów, z czego 130 to dzieci z
biednych rodzin, pochodzących z himalajskich miejscowości. Według informacji,
którą przeczytać można w pokojach, dzieci są szczęśliwe, bo otrzymują tu
podwójną edukację: podstawową i klasztorną. Dla tych, które chcą kontynuować i
nieźle się uczą możliwa jest dalsza, dwunastoletnia edukacja w zakresie
buddyjskiej filozofii.
I właśnie z dziećmi jemy kolację - gwar jak na kolonii, młodziaki śpiewają
i czekają, aż na ich metalowych talerzach pojawi się wieczorna porcja. Sama
dystrybucja potraw jest bardzo sprawna, dwóch młodzieńców niesie wielką michę
ryżu i talerzem nakłada siedzącym przy ławeczkach kolegom, podobnie z
brokułami, potem szpinakiem, na końcu jakimś sosem. To wszystko w ten sam
sposób trafia i do nas, do gości. W pewnym momencie, na dźwięk gongu milkną
śpiewy i każdy pałaszuje to, co ma na talerzu. W międzyczasie mnisi roznoszą
dokładkę, pojawia się kolejny gong i wszyscy, jak na komendę, wstają od stołu,
odnoszą puste talerze i sztućce do metalowych pojemników, ubierają buty i znikają do
swoich pokoi. Kto nie zdążył pójdzie spać głodny…
Żegnamy się z klasztorem Namobuddha wieczornym wykładem na temat
medytacji, który wygłosił dla nas główny Lama na prywatnej audiencji - jeśli
tak mogę powiedzieć. No i śniadaniem w urokliwej, jak na tutejsze standardy,
knajpce z pięknym widokiem na klasztor. Moglibyśmy co prawda zjeść z mnichami,
może nawet powinniśmy to zrobić, ale naleśnik z owocami i miodem, wyciskany sok
z pomarańczy i bananowe lassi wygrały z klasztorną ofertą.
Ne krajowym terminalu lotniczym - gdzie do wspólnego podróżowania zachęcają
takie linie jak Yeti, Buddha, czy Shree - jesteśmy jedynymi białymi. Terminal,
szczególnie jeśli ma się przed oczyma takowe miejsce w Europie, to nazwa nieco
na wyrost. Bardziej przypomina dworzec PKS sprzed wielu dekad, i to nie tylko
pod względem wyglądu i aranżacji budynku, ale może nawet bardziej pod względem
procedur - tak bardzo odległych od tych, które znamy z europejskich lotnisk.
Przede wszystkim nie musimy czekać w hallu - szef wszystkich gate'ów zaprasza
nas na drugą stronę, żebyśmy mogli wygodnie usiąść na mocno nadgryzionych przez
ząb czasu krzesłach. Nasze bagaże zostają zważone bez żadnego trybu (jak mawiał
klasyk), pani ręcznie wpisuje literki BWA na przywieszce z gumką i wręcza je
szefowi wszystkich gate'ów, ten zaś osobiście przywiesza je do naszych toreb.
Młody, miły pan w lotniskowym uniformie i mocno rozczłapanych butach ładuje je
na wózek i powoli, z troską by nie spadły, wywozi w sobie tylko znanym
kierunku. Mukesh, nasz guide, też nie próżnuje. Z szefem wszystkich gate'ów
podchodzą do pani dokonującej odprawy i załatwiają nam wszystkim miejsca przy
oknie, po prawej stronie, bo to pozwoli bez żadnych ograniczeń podziwiać
Himalaje z pokładu samolotu. W hali odlotów tłum się kłębi, dowiadujemy się
też, że lot jest opóźniony najpierw o godzinę, potem o kolejną. Cóż, podróż to
czekanie, nieprawdaż?
Sam lot do Bhairahawa trwa... 25 minut i tym samym ostatecznie kończymy
część klasztorną tej wyprawy. Czy tak sobie wyobrażałem klasztorne życie? Po
części tak, skromne, ubogie. Choć z drugiej strony spodziewałem się, że mnisi
będą unosić się nad ziemią w swym uduchowieniu, tymczasem w czasie pudźi jedni
przysypiali, inni gadali, no wypisz wymaluj jak u nas na mszy. Choć oczywiście
te bębny, trąby i śpiewy zapamiętam na zawsze, bo na samo wspomnienie mam gęsią
skórkę.
W Lumbini, ze względu na opóźniony lot, meldujemy się wieczorem i właściwie
nie podoba nam się nic. Jest ciemno, brudno i brzydko, w hotelu wali naftaliną
i w ogóle jesteśmy na nie. Na to negatywne nastawienie pomaga nieco butelka
nepalskiego wina jabłkowego, którą nasz kolega przytargał ze sobą z Kathmandu,
ale i wczesny poranek ukazuje zupełnie inną twarz tego miasta.
Lumbini to
miejsce święte, odwiedza je mnóstwo pielgrzymów, a powodem tego zainteresowania
jest fakt, że to tu urodził się Budda. W Świątyni Maya Devi (Matka Buddy) jesteśmy już o
wschodzie słońca. W środku pozostałości budowli sprzed 3000 lat, a przede
wszystkim, na jednym z kamieni, odcisk stopy małego Buddy, co wg wyznawców
buddyzmu dowodzi, że w tym miejscu właśnie się urodził. Cały kompleks jest
olbrzymi. To piękny park i kilkanaście stup i świątyń, niektóre z nich - każda
w innym stylu, bo ufundowana przez inne państwo - zjawiskowej urody.
Korzystając z tuktuków zaglądamy do kilku z nich, niejako na deser zostawiając
sobie stupę, w której złożona jest 1/8 szczątków Buddy. Wśród założycieli największych religii świata Budda był jedynym, który nie twierdził, ze jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Pozostali albo sami byli bogami, albo działali pod bożym natchnieniem. Budda był zwyczajnie człowiekiem, na tyle jednak idealnym, że zaczął być uważany za istotę nadprzyrodzoną. Jako zupełny laik w
kwestiach religioznawstwa mam wrażenie, że jest wiele podobieństw w historii Buddy
i Jezusa. W obu przypadkach wierzący
z przejęciem pochylają się przed ich figurami, pielgrzymuje się do miejsca ich urodzin, tworzy się relikwie, w obu religiach chodzi o dobro, choć trochę
inaczej definiowane. Chyba. Ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że bazary
sprzedające dewocjonalia i cały okołoreligijny biznesik wyglądają identycznie.
Ale ja tu piszę o deserze, a my jeszcze dziś bez śniadania. Tuż po nim
ruszyliśmy w stronę Pokhary i bardzo szybko ogarniamy, dlaczego 200 km będziemy
jechać 6-7 godzin. Jedziemy mahindrą, indyjską terenówką, po górskich drogach i
jeszcze nawet nie zdążyliśmy się zmęczyć siedzeniem, a tu już wymuszony postój.
Dziś sobota, wolny dzień, dodatkowo święto Śiwy, więc setki ludzi w
przecudnych, kolorowych ubraniach pląsa lub stoi w kilkusetmetrowej kolejce do
przykutej do skały świątyni, żeby pokłonić mu się nisko i złożyć jakiś podarek. Ale przede wszystkim blokują jezdnię. Powiedzieć, że jest głośno to
nic nie powiedzieć. Człowiek wariuje. Jest cudownie. I z chęcią bym tam został
dłużej, ale pora jechać dalej, jeśli chcemy dotrzeć do celu wczesnym wieczorem.
Droga jest krajoznawczo wyborna, ale pokręcona i dziurawa jak sitko. Wspinamy się 1200
metrów w górę mijając tarasy ryżowe, gigantyczne mosty linowe, no a przede
wszystkim wioski, pełne na ten przykład wściekle różowych domów, oczywiście
otynkowanych tylko od frontu. Górskie drogi są bardzo złe. Rozpędzanie się do
więcej niż 40 kmh nie ma większego sensu, bo asfalt potrafi się skończyć w każdej
chwili, mijanki 2 czy 3 ciężarówek na wąskiej drodze to w sumie też standard.
Co więcej, jest bardzo dużo osuwisk, a przez to naprędce usypanych z gliny i
tłucznia objazdów. Gdzieniegdzie to naprawiają, więc budowniczowie skaczą po
bambusowych rusztowaniach, koparki odgarniają to co się osunęło. I wszędzie te
motorki. O, ciężarówka przed nami ma światła stopu, to już spore ułatwienie.
Ale one są... zielone!
Dla odmiany w Pokhara, gdzie będziemy nocować przed wyjściem w góry, na
ulicach palą się wielkie, dwu-, trzymetrowe ogniska. W ten sposób Nepalczycy
świętują ostatni dzień zimy i nadejście lata. Klimat jednak płata figle na
całym świecie, nie padało tu od połowy października, więc jest sucho, gorąco i
bezwietrznie, co niestety wpływa na przejrzystość powietrza. Zarówno w
Kathmandu, jak i tutaj, nad miastem unosi się gęsty, zawiesisty kożuch,
powietrze jest tak gęste, że można je nabierać łyżką jak świeży kisiel. Żeby
zobaczyć Annapurnę potrzeba nam będzie cudu, więc jak tylko załadowaliśmy się
do naszej terenówki, nasz przewodnik wydał jedyną możliwą w tej sytuacji
komendę: do modlitwy!
Zaczynamy trekking, w 3 dni planujemy zrobić pętle
Ghandruk - Tadapani - Ghorepani - Poon Hill - Tikhedhung (-Ghandruk), co oznacza, że
zaczniemy z 1200 mnpm by w najwyższym punkcie stanąć na 3210. Jest sucho, w
mijanych wioskach ludzie uskarżają się na brak wody, mają problem z
oporządzaniem swych mikro poletek. W Ghandruk trafiamy na sesję zdjęciową,
którą robią sobie Gurungowie, dziewczyny i chłopaki jednej ze 125 grup etnicznych w Nepalu, ale spotykamy też starszego pana, który a capella śpiewa nam pieśń o
potrzebie dbania o środowisko. Spakowaliśmy się na lekko, to znaczy w plecaki
zabraliśmy tylko rzeczy na 3 dni, ale i tak mamy dwóch tragarzy/przewodników,
którzy dbają o to, żeby wchodziło nam się komfortowo. Jeden z nich, student
zarządzania, opowiada, że w chwilowych przypływach szaleństwa marzy o wyjeździe
do Europy, ale niestety jest to nierealny sen. Aby dostać wizę powinien złożyć
depozyt w banku na kwotę ponad 15 tysięcy dolarów, co jest poza jego
wyobraźnią. Średnia płaca w Nepalu to 170 USD na miesiąc.
Idziemy lasem, który przypomina ten pierwotny albo z okolic Mordoru. Stare,
powykręcane korzenie, pnie rododendronów pokryte mchem, zwisające gałęzie, do tego wciąż
jeszcze widoczność jest słaba. W ciągu dnia jest gorąco, im jednak słońce niżej tym chłodniej. Docieramy na nocleg do guest house'u w Tadapani, siadamy w jadalni przy kozie, która momentalnie rozgrzewa nasze zziębnięte
członki. Po kolacji zerkamy w prognozę pogody i pełni nadziei wciskamy się w
nasze bawełniane kondonki, narzucamy sobie gruby koc, kołdrę i chuchając parą
odlatujemy w
objęcia Morfeusza.
Idąc tym starym lasem człowiek miał czas na kontemplację, medytację i
modlitwę. No i chyba cała ekipa podeszła do tego z zaangażowaniem, bo o poranku
przywitało nas błękitne niebo z pięknym widokiem na południową Annapurnę.
Ruszamy w kierunku Ghorepani i dziś, w pięknym słońcu, trasa zachwyca.
Rododendrony to tutaj drzewa o wielkości naszych kasztanowców, do tego kwitną
na różowo w sposób absolutnie zjawiskowy. Trasa, mimo że momentami przypomina
ścianę płaczu, nie jest ani długa, ani szczególnie męcząca. Nim się człowiek
obejrzał, a już przyszła pora na lunch. Warto o posiłkach wspomnieć, bo lunche
z reguły jadamy w miejscach, do których w Polsce bym się na ochotnika nie
wybrał. Tutaj nie mamy wyboru i trzeba przyznać, że to jedzenie jest po prostu
bardzo dobre. Organiczne, świeżutkie składniki, dania są przyrządzane od podstaw jak
tylko złożymy zamówienie. Trwa to godzinę, ale nigdy nie narzekaliśmy, ani na
jakość, ani tym bardziej na smak.
Powiedzenie 'nie oceniaj książki po okładce' jest piękne w swej prostocie,
ale tak jak zdarza mi się kupować książkę bo spodobała mi się okładka, tak samo
w Ghorepani osądziłem od czci i wiary pensjonat, w którym mamy spać. Z zewnątrz
i w głównym budynku on naprawdę nie wygląda i dość silnie kontrastuje z
otoczeniem, bo inne okoliczne guest house'y prezentują się znacząco
lepiej. Jak weszliśmy do pokoju to pokornie wszystkie swoje kalumnie
odszczekałem, bo pokój był skromny, ale czysty, nowy i z suchą, białą pościelą.
Co więcej, na materacu a pod prześcieradłem był koc elektryczny, który
sprawiał, że człowiek mimo, że chuchał parą, to pod kołderką spał sobie jak
niemowlę w cieplarnianych warunkach.
Z tym większym zdziwieniem obudziłem się
chwilę przed czasem, mimo, że budzik był ustawiony na 4.30. Zbiórka pół godziny
później, Ghorepani jeszcze śpi, a Mukesh zamiast 'dzień dobry' pyta czy
sprawdzałem pogodę. Sorry, nie mam netu w pokoju, nie sprawdzałem. To spójrz w
górę - mówi. No tak, milion gwiazd na niebie mówi więcej, niż telefon. Idziemy
na wschód słońca, zamierzamy oglądać go z Poon Hill, więc przejrzyste niebo
gwarantuje, że Himalaje będą mogły zaprezentować się w pełnej krasie. Po
kilkudziesięciu minutach ostrego marszu pod górę meldujemy się na wzgórzu, z
którego nawet w nocy widać zarys Annapurny i pozostałych okolicznych szczytów.
Wśród tych, co jak my wstali bardzo wcześnie wyczuwalne jest spore podniecenie,
wszelako jaśniejące niebo z minuty na minutę zaczyna odsłaniać coraz więcej
szczegółów. Ale jest zimno, na tych 3210 m obowiązują czapki i rękawiczki.
Pastelowe barwy wschodzącego słońca zaczynają pięknie kolorować chmury, które
są pod nami, a prężące się - niemalże na wyciągnięcie ręki - Himalaje nie
pozwalają oderwać wzroku. Jest okrutnie zimno, zaczynają mi zamarzać palce.
Wreszcie mamy powitanie słońca. Pomarańczowa kula pojawia się po naszej prawicy
i milimetr po milimetrze wychyla zza horyzontu. Tym samym zaczyna podświetlać
kolejne szczyty: Fishtail (6993 mnpm), Hiunchuli (6441), Annapurnę South (7219)
i Annapurnę I (8091). Światło delikatnie smyra lodowce i bezgłośnym ślizgiem
przesuwa się na Tukache Peak (6920) i finalnie na cały masyw Dhaulaghiri, z
jego najwyższym punktem na 8172 mnpm. Świat w takiej scenerii jest
onieśmielająco piękny, nie idzie oderwać wzroku. Góry są zjawiskowe, światło i mgiełka czarują swym wdziękiem. Cały spektakl trwa kilka
minut, ale to wystarczy by moje palce były tak zmarznięte, że nie jestem w
stanie wyczuć spustu migawki. Pora iść na gorącą herbatę, którą sprzedaje dwóch
zziębniętych panów w drewnianym kurniku. To jest najlepiej wydane 130 rupii na
tej wyprawie. Błogie ciepło z metalowego kubka przez żołądek dociera do dłoni, do stóp, można schodzić na śniadanie. Jeszcze tylko rzut oka na góry, i kolejny, no i
ostatni. Teraz to już naprawdę ostatni.
Zeszliśmy 1600 metrów w dół, domknęliśmy
naszą trekkingową pętlę, wypiliśmy sok z rododendrona i siedzimy w zdezelowanej terenówce, na dachu nasi
tragarze - doprawdy nie wiem jak oni się trzymają tam na górze na tych
wertepach. Kierowca bez skrępowania pozbywa się plwociny przez swoje opuszczone
okienko, do Pokhary wjeżdżamy przy zachodzącym słońcu, ale w porównaniu do
porannego wschodu nie ma w tym ani krztyny romantyzmu. Powietrze jest brudne,
lepkie, widoczność jak we mgle. Wschód i zachód słońca w jeden dzień, a jakże
odmienna sceneria. Takie kontrasty sprawiają, że te piękne miejsca się
wyostrzają, nabierają charakteru i tym bardziej zapadają w pamięć.
Pokhara jest miastem turystycznym, szczególnie w swej części najbliżej
jeziora Fewa. Gdyby nie smog mielibyśmy piękną, pocztówkową panoramę: łódki na
jeziorze, a w tle ośnieżone szczyty ośmiotysięczników. Niestety, musi nam
wystarczyć wyobraźnia, ewentualnie plakaty sprzedawane na przystani. Oczywiście
z łódki korzystamy. Podpływamy na wysepkę, na której tuż przy świątyni Barahi
Szanowna Małżonka zatraca się tańcu polinezyjskim, ale przede wszystkim
płyniemy na drugą stronę jeziora, skąd wspinamy się do Stupy Światowego Pokoju.
Pokhara to jednak przede wszystkim zakupy, w końcu trzeba wykorzystać limit
bagażu przyznany w swej łaskawości przez linię lotniczą. Z miastem żegnamy się
mimo wszystko w przyjaźni - wyjeżdżamy wcześnie rano i dzięki temu, że wczoraj
trochę popadało, na do widzenia przez mgłę majaczy Machapuchare i jego piękne
koleżanki. Do Kathmandu mamy 200 km i według googla dojedziemy tam za 8 godzin,
ale nikogo to już nie dziwi.
Kiedy byliśmy w stolicy na początku tej podróży, to skupiliśmy się na
sacrum, więc przez Thamel przebiegliśmy niemalże. Co więcej, byliśmy wymęczeni po podróży
więc hałas i chaos na ulicach bardziej irytował, niż cieszył. Teraz jest
inaczej - mieszkamy w samym sercu tej buzującej dzielnicy, możemy pooddychać
jej klimatem i wtopić się w ten rozgorączkowany tłum. Ulice są wąskie, przelewa
się przez nie dzika masa pieszych, między którymi lawirują riksze. Co rusz
słychać klakson motorka lub taksówki. To część najbardziej turystyczna, ale
niepozbawiona uroku.
Sam plac Durban, podobnie jak w Bhaktapur, jest
przepiękny, choć też nie wszystkie budowle udało się odbudować po
trzęsieniu ziemi. Turyści ze świata, jak my, mieszają się z autochtonami czy
przybyłymi z nieodległych Indii, którzy w swych tradycyjnych, czerwonych sari
zapalają kadzidełka, świeczki i oddają pokłony figurom, do których przybyli.
Jest też młodzież, w szkolnych uniformach, która tańczy, śpiewa i po prostu
cieszy się pięknym dniem, dzieląc się z nami - zupełnie nieświadomie - swą pozytywną energią. Zajrzeliśmy
do Królewskiej Kumari, żywej bogini, miała pojawić się w oknie pięknego pałacu
(w porównaniu do tego w Patan naprawdę ładnego), ale odpoczywała po trudach
dnia. O 11.30 dodam.
Dla nas to jednak doskonała okazja, żeby w jednej z niezliczonych
kawiarenek pokosztować kawy. Przez okno zerka na nas Jim Morrison, którego
atrakcyjna podobizna zdobi t-shirt w jednym ze sklepików z koszulkami. Wiszące tuż
obok drewniane maski świdrują nas swym martwym wzrokiem. O innych sklepach nie
wspomnę, bo handluje się tu od bladego świtu do wieczora, wszędzie i wszystkim.
Po chwili siedzimy już w innej knajpce, bardzo lokalnej, zajadając po raz
ostatni pierożki momo, palak paneer i podlewając to bananowym lassi.
Mówiąc lokalna knajpka, mam na myśli to, że ona wyglądem nie wabi, a
podpatrując jak wygląda kuchnia, można założyć, że polski sanepid zamknąłby ją
natychmiast zerkając do środka z ulicy. Ale po dwóch tygodniach kto by się tym przejmował, nigdy nie
mieliśmy żadnych problemów gastrycznych, a poza tym takie było nasze założenie
przed tą wyprawą - jak najbardziej korzystać z miejsc lokalnych i
nieturystycznych, co realizowaliśmy z żelazną konsekwencją. Chłoniemy tę
energię, przyzwyczailiśmy się do niej, nawet trochę ogarniamy się już w gąszczu
tych wyglądających identycznie uliczek. Jeszcze tylko po pączusiu, ostatni
pusty przebieg po koszulkę z mandalą i wracamy do domu. Na schabowego z kapustą!
i am so happy to read yr blog about nepal. there are many pictures i don't have word to explain about it. but i feel peace my mind.
OdpowiedzUsuńThank you big brother
Thank you!
UsuńIt was a great trip, it's hard to show the whole beauty of Nepal using only 30 pics.
But it's easy to say THANK YOU, for your support, patience and offering yourself to us. Meeting people like you makes travelling unforgettable.
All the best🙏
może jakiś krótki fimik w przyszłości..
OdpowiedzUsuńMówisz i masz 😉
Usuńhttps://youtu.be/O5tksrE7AsU
Piękna wyprawa, magiczne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńDziękuję 🙏
Usuń