Na Limę mamy raptem pół dnia, to wystarczy
wyłącznie na to, aby zerknąć na główne punkty miasta. W dzielnicy Miraflores, z
klifów w Parku Miłości, witamy się i jednocześnie żegnamy na dłuższy czas z
Pacyfikiem, dosłownie rzucamy okiem na glinianą piramidę Huaca Pucllana, po
czym jedziemy do historycznego centrum, na Plaza de Armas. Plac jest otoczony
barierkami, spodziewają się tu jakichś protestów, nie pospacerujemy za dużo, więc
na osłodę próbujemy przewybornych churrosów z kajmakiem w środku. To jest niebo w gębie, będziemy tego
smaku poszukiwać przez najbliższe 3 tygodnie w każdym miasteczku. Podobnie zresztą jak soków przygotowywanych na targowiskach. Zwiedzamy katedrę,
klasztor San Francisco i prawie jak konkwistadorzy pięćset lat temu (😉) odkrywamy pisco sour, kwaskowy drink z pianką i posypką jak w dobrym
cappuccino. Limę traktujemy więc po macoszemu, ale nie ma co narzekać, w
Arequipie zdążymy jeszcze nacieszyć się wielkomiejskim życiem.
Półtoramilionowe miasto, nad którym górują
sześciotysięczne wulkany, spodobało nam się właściwie od początku. Główny plac
(Plaza de Armas, a jakże) przypomina ten w meksykańskiej Puebli, i podobnie jak tam, w bardzo pozytywny
sposób zaskakuje mnie… nowoczesna swojskość. Człowiek podświadomie spodziewał
się, że w każdej knajpie do znudzenia będzie katowane 'el condor pasa',
tymczasem restauracje serwują dobrą młodzieżową nutę jako znakomite dopełnienie
do kulinarnych frykasów. Z co drugiego sklepu też słychać jakąś muzykę: bywa salsa,
Modern Talking, czy grunge'owe riffy. Na głównym deptaku swoich sił próbują
również amatorzy, którzy puszczają muzykę przez sporych rozmiarów głośnik i
śpiewają. Oj, zagalopowałem się, w większości przypadków zawodzą tak okrutnie,
że uszy więdną.
W Arequipa dominuje jasna, niska i zwarta
zabudowa oraz wąskie, brukowane ulice. Miasto przystrojone jest w kotyliony i
flagi. Na starym mieście zacnie prezentują się budynki w kolonialnym
stylu, a sklepiki oferują kolorowe ciuchy i bibeloty z wełny lam, alpak czy wikunii.
Mnogość barw, kakofonia dźwięków. I tak jak powoli aklimatyzujemy się do
wysokości (miasto leży na 2300 mnpm), tak nasza podróż zaczyna nabierać tempa.
Im dalej od centrum tym biedniej, tym tradycyjniej. Po raz kolejny mamy okazję
zatopić się w obserwacji życia na obrzeżach miasta. Życia, które toczy się na
ulicy, na przydrożnych targowiskach. Arequipa jawi się jako miasto potwór, choć
wg naszych przewodników to najlepsze do mieszkania miasto pod słońcem. Poza
bardzo ładnym centrum, miejską tkankę tworzy jednak chaos, nieład i brak architektonicznej
spójności. A do tego Peru - jak pozostała część świata - cierpi na migrację
ludności ze wsi do miast, więc i Arequipa rozrasta się w brzydki,
niekontrolowany sposób. Czerwone, nieotynkowane i niedokończone domy rozlewają
się po dolinie i wspinają na wzgórza, tworząc coś na kształt spodka oblepionego
czerwoną gliną.
Połykamy kolejne metry wysokości, jesteśmy na
prawie 3 tys. i krajobraz zmienia się z pustynnego w górski. Na horyzoncie jeden
z wulkanów puszcza dymka, a my żujemy liście koki - mają nam pomóc wytrzymać
gwałtowną zmianę wysokości, bo już kilka chwil później będziemy podziwiać
wulkany z najwyższego punktu na trasie, z 4910 mnpm. Nie zostajemy tam długo,
celem naszej dzisiejszej podróży jest Kanion Colca.
Cóż to za zjawiskowe
miejsce! Jego ściany opadają gwałtownie nawet 4 km, i choć my jesteśmy w
miejscu, gdzie rzeka jest ‘zaledwie’ 1500 m niżej, to trudno oderwać wzrok. Piękne, poranne słońce, do tego cisza, która aż onieśmiela i kondory, dostojnie i elegancko szybujące w powietrzu. To są
chwile, które na zawsze zapadają w pamięć. Mamy też fart w wiosce Maca, gdzie
na głównym placu hucznie obchodzi się "imieniny Anny", a może - nieco
przedwcześnie - dzień niepodległości, czyli rocznicę wyzwolenia się spod rządów
imperialnej Hiszpanii, która wypada 28 lipca.
A potem, już w innej wiosce, wznosimy
modlitwy do Pachamamy, Matki Ziemi, pijemy chichę (sfermentowany sok z purpurowej
kukurydzy) i na lunch konsumujemy steki z alpaki i świnkę morską. Czy można
chcieć więcej wrażeń?
A przed nami Cusco! Stolica inkaskiego świata
robi wrażenie od pierwszej chwili. I nie mam na myśli kakao, które mogliśmy
wypić w całkowicie nieturystycznej knajpce, do której prosto z lotniska zabrał
nas nasz przewodnik. Nie mam też na myśli kompleksów archeologicznych czy
dawnej Świątyni Słońca, choć to pasjonująca lekcja historii i odmiennego
spojrzenia na świat. Katedra też ciekawa, bo zobaczyć 'ostatnią wieczerzę' ze
świnką morską jako głównym daniem, albo Jezusa na krzyżu, ale jako czarnego człowieka, to coś co silnie kontrastuje z naszym postrzeganiem tej historii.
Ja jednak kocham ulicę - samo centrum
to istny gejzer życia. Targi, ryneczki, muzycy, którzy tym razem znają się na
swojej robocie. Także i tutaj centrum jest wymuskane, przyciągające setki
turystów. Piękne domy z balkonami, które na rynku zaadaptowane zostały na
restauracje, poniżej wszelkiej maści butiki i inne sklepiki. Tuż przy głównym
deptaku (i naszym hotelu) jest wielki targ San Pedro oferujący soki owocowe nie
z tego świata, ale jeśli zagubić się dwie, trzy przecznice dalej to znika
turystyczny blichtr, a w zamian pojawia się normalne życie, ze sklepami,
churrosami, kawiarniami i knajpkami, w których turyści stanowią znaczącą
mniejszość. Niestety dopadły mnie objawy choroby wysokościowej (Cusco jest na
3400 m), a może to zwykła migrena, w każdym razie moją głowę ściska imadło. Nie
mam siły myśleć o zdjęciach, skręca mnie z bólu, ale jeszcze bardziej z żalu,
że nie mogę tych momentów uwiecznić 'na kliszy'. Apap i lokalne tabsy z koką
stawiają mnie na nogi i rano, jak młody bóg, bladym świtem toniemy na ulicznym
targowisku.
Co tam się nie wyprawia?! To ktoś negocjuje cenę za dwie,
oskórowane, przygotowane do pieczenia świnki morskie, kawałek dalej jakiś krępy
Peruwiańczyk zarzucił sobie na ramię świniaka i maszeruje z nim do swojego stoiska.
Dostało się i mnie liściem kukurydzy, bo jednej z pań bardzo nie spodobał się
mój aparat. Uśmiech i rozmowa potrafią jednak rozładować każde napięcie i
byłbym pewnie spędził tam dzień cały, gdyby nie to, że tuż po śniadaniu
jedziemy dalej, do Świętej Doliny Inków. Andy prężą się i pokazują swój
majestat, a przy drodze co kawałek puszą się opuncje. My jednak kontynuujemy
odkrywanie dziedzictwa Inków, najpierw w Pisac, a potem w Ollantaytambo. Skala
tych odkryć naprawdę robi wrażenie, aż żal, że do naszych czasów przetrwało tak
niewiele. Co więcej, większość opowieści to tylko domysły i spekulacje, bo po
tym jak na początku XVI wieku hiszpańscy konkwistadorzy przybyli tu „szerzyć
chrześcijaństwo”, przy okazji plądrując wszystko, niszcząc co się da i wybijając
ludzi, dla potomnych zachowało się bardzo niewiele informacji.
Do dziś na przykład nie wiadomo, dlaczego Inkowie
porzucili znajdujące się na skraju amazońskiej dżungli Machu Picchu. Opuszczone
miasto - nigdy nie odnalezione przez Hiszpanów - przez setki lat pożerała
dżungla i plądrowali je poszukiwacze skarbów. Dopiero w 1911 roku odkrył je dla
świata profesor Hiram Bingham. I choć na jego pierwszych fotografiach miejsce
to nie zachwycało - czemu trudno się dziwić, skoro przez 400 lat było
zawłaszczane przez naturę - to gdy wrócił po 2 latach i wypalił okoliczną
roślinność, można było zobaczyć jak wielkie, piękne i dobrze zachowane jest to
znalezisko.
Machu Picchu to jeden z siedmiu cudów świata.
Co więcej, na każde słowo zachwytu zasługuje, jest po prostu zjawiskowym
miejscem i nie dziwi mnie, że ludzie z całego świata przyjeżdżają tu tak
tłumnie. Nie wiem czy to najpiękniejszy 'zabytek' jaki widziałem w życiu (na
teraz, pod wpływem emocji i endorfin nie ma konkurencji), ale bez cienia
wątpliwości znajdzie się w pierwszej trójce, że tak asekuracyjnie podejdę do
tematu. Jest to miejsce nieprawdopodobnie piękne i zachwycające. Sama podróż do
niego, najpierw panoramicznym pociągiem, a potem turystycznym autobusem, wśród
wspaniałych gór i bujnej, dzikiej, nasączonej zielenią roślinności, jest
wybornym przeżyciem. Czy z tego porażającego piękna da się otrząsnąć? Czy uda się nie łkać z tęsknoty w zimowe wieczory?
Noce i poranki są rześkie, by nie powiedzieć
zimne. Dla odmiany w dzień, nawet na wysokości 3 tys. metrów upał jest okrutny.
Wracamy do Cusco drogą szutrową (po drodze zajrzeliśmy do kopalni soli w Maras
i swoistego laboratorium rolniczego w Moray), więc w aucie panuje temperatura
nie do udźwignięcia. Słońce praży, kurz osadza się w nosie i na twarzy. Na
polach rolnicy w swych bardzo tradycyjnych strojach zaprzęgają muły i
oporządzają wysuszoną ziemię. I to wszystko na tle ośnieżonych szczytów - aż
dziw bierze, że ten śnieg utrzymuje się w tym upale. Szczęśliwie wjechaliśmy na
asfalt, kierowca uchylił okna, a my wróciliśmy do świata żywych.
Choć nie na długo, bo dziś pobudka o 3.30,
zbiórka w hotelowym lobby godzinę później. Wyjeżdżamy w ciemną noc, ale Cusco -
ku naszemu zdziwieniu - już nie śpi. Na ulicach targ ma się w najlepsze - i to
nie tylko warzywa czy owoce, co może by nawet można zrozumieć, ale i wszelkiej
maści swetry, czapki, koce i jeden Bóg wie co jeszcze. Ale nie po to zrywaliśmy
się z wyrka, żeby podziwiać nocne życie w Cusco.
Wiele
osób korzysta z koni, które kursują na szlaku jak wagoniki na Kasprowy, ale my
zameldowaliśmy się na punkcie widokowym na własnych nogach. Nigdy w życiu nie
widziałem takiej góry, kolory wprost niewyobrażalne. Ja oczywiście wiecznie niewyżyty,
wbiegam na szczyt i grzecznie ustawiam się w kolejce, aby uwiecznić ten moment
- tak wysoko jeszcze nigdy w życiu nie byłem. Z samego szczytu widok nie jest
może piękniejszy niż z kilku tarasów widokowych po drodze, ale za to oferuje
panoramę 360 stopni: z jednej strony lodowiec, z drugiej dolina, z której
wchodziliśmy, a z trzeciej Tęczowa Góra. I do tego - zdaje się, że na
wyciągnięcie ręki - szybujące sokoły. Widok ze szczytu pokazuje także potok
ludzi, który mimo trudów wspinaczki (przynajmniej dla nas, ludzi z nizin) to
cudne miejsce chce zobaczyć. Porównanie do pielgrzymki nad Morskie Oko w
szczycie sezonu zdaje się być adekwatne.
I już jedziemy dalej, autobusem turystycznym
będziemy pokonywać 'drogę słońca' z Cusco do Puno. Tym razem to właśnie 'autobus
turystyczny' robi różnicę. Prawdziwa biznes klasa, szerokie, komfortowe fotele
rozkładane do pozycji niemalże leżącej, śniadanie, lunch, WiFi, a przede
wszystkim na trasie przejazdu jest 5 przystanków w ciekawych, turystycznych
miejscach.
I po tych dziesięciu dniach w Peru myślałem, że już nic mnie nie
zaskoczy. Tymczasem już na pierwszym przystanku przy kościele San Pedro w Andahuaylillas,
człowiek z zachwytem podziwiał andyjską Kaplicę Sykstyńską. Kościół powstał na
miejscu inkaskiej świątyni, której fundamenty wykorzystano podczas budowy. Złoto,
freski, ale i duże ścienne malowidło, przedstawiające piekło i niebo, co miało
motywować Inków do zmiany wiary, na tę przyniesioną przez konkwistadorów. Dla
odmiany, następny stop i znów wracamy do świata Inków, do świątyni Wirakochy (stwórcy
świata, ojca słońca i księżyca) w Raqchi. Znakomicie zachowany (i
odrestaurowany) kompleks wybudowany 6 wieków temu, składający się, oczywiście,
ze świątyni (zbudowanej ze skał wulkanicznych i cegieł błotnych), ale i domów,
oraz - co zdumiało mnie najbardziej - 156 okrągłych magazynów, każdy o średnicy
8 m! I do tego działająca do dziś kanalizacja, dostarczająca wodę z gór do
osady i ją po niej rozprowadzająca.
Przez przełęcz La Raya (4335 mnpm) wyjeżdżamy
z regionu Cusco, zatrzymujemy w Pukara, gdzie znajduje się stanowisko
archeologiczne sprzed, bagatela, trzech tysięcy lat i jadąc po pięknym, żółtym
od wysuszonych traw, płaskowyżu Antiplano zbliżamy się do Puno, ostatniego
peruwiańskiego miasta na naszej trasie.
Wirakocha zapłakał nad losem ludzi
pożartych przez pumy i z jego łez powstało jezioro Titicaca. Taki jest przynajmniej finał jednej z legend związanych z Isla
del Sol, z Wyspą Słońca. Przeszliśmy przez peruwiańską granicę i w Copacabanie, już po
boliwijskiej stronie, zadekowaliśmy się na łódkę, która w półtorej godziny
dowiozła nas na największą wyspę na jeziorze. A tam niespodzianka – pani przewodnik
zaprasza nas na wspinaczkę, żeby z lepszej perspektywy podziwiać wyspę,
jezioro, a przede wszystkim Kordylierę Królewską. Sześciotysięczniki przykryte
śniegiem wdzięcznie prężą się w oddali i ich towarzystwo na horyzoncie rekompensuje trud podejścia.
Raptem 200 metrów przewyższenia, ale na wysokości 4 km npm nasz oddech
przypomina nieco sapanie parowozu, tętno przyspiesza i tylko częste przystanki
pozwalają nam dotrzeć na najwyższy punkt wyspy. Nasze wysiłki kontrastują
trochę z codziennością mieszkańców, którzy w towarzystwie osłów, ze snopami
bobu na plecach dziarsko maszerują i nie sapią jak my.
Widoki są jednak nagrodą za
wysiłek, nasuwa mi się - chyba tylko odrobinę na wyrost - porównanie z Santorini. Tutaj jednak jest pusto i dziko, nie uświadczy się chodnika, nie
mówiąc o asfaltowej drodze, a innych turystów, tu, w górze, na szlaku, można
policzyć na palcach jednej ręki. Słońce jednak chyli się ku horyzontowi, niebo
z błękitnego, poprzez szeroką paletę pasteli, powoli przybiera barwę dojrzałej
pomarańczy. Zrobiło się zimno, z plecaków wyciągamy zimowe kurtki. W
prymitywnych sklepikach, ledwo oświetlonych, słabą, energooszczędną żarówką
dyndającą na dwóch kablach pod sufitem, siedzą sprzedawcy. Siedzą w zacienionym narożniku, na
podłodze, skuleni, przykryci kocami. Kupuję 'coca inquę', miejscowy odpowiednik
naszej polokokty, smakujący zresztą bardzo podobnie, ale nie płacę przy ladzie.
Muszę podejść do kącika i podać klepaki, panie - co zrozumiałe w tej zimnicy -
nie mają ochoty wygrzebywać się ze swoich koców.
Nasza noc też nie zapowiada się najlepiej. W
kranie ciśnienie wody ledwo pozwala spłukać mydło z umytych dłoni, z sufitu straszą
sporej wielkości, odchodzące płaty farby, pościel zdaje się być lekko wilgotna.
Ale... podróż lubi sprawiać niespodzianki! Śpimy jak dzieci 10 godzin, co po
nieprzespanej nocy w Puno (ach ta wysokość!) daje nam energetycznego kopa.
Jeszcze tylko drobny akcent intymny - pod spódnicę (sic!) Dziewicy z Copacabany w tamtejszym Sanktuarium wsuwamy nasze intencje (w formie blaszek, które chwile wcześniej
kupiliśmy za 20 bolivianos) i ruszamy dalej,
przed nami La Paz!
To podróż jest celem, ktoś mądry kiedyś
powiedział. Być może przyszło mu to do głowy, gdy jechał na trasie Copacabana -
La Paz. Pomarańczowy, turystyczny autobus o bardzo wysokim zawieszeniu wolno połyka
kilometry drogi składającej się chyba z samych zakrętów. Wspinamy się na górę,
błękit Titikaki pojawia się to z lewej, to z prawej, szczyty Kordyliery zdają
się być coraz bliżej. Nieoczekiwane zjeżdżamy ostro w dół, do jeziora i pada
komenda: wszyscy wysiadają z autobusu, bagaże zostają! Na drugi brzeg przeprawimy
się łódką, autobus osobno, zdezelowaną barką. Bilet na łódkę jest dodatkowo płatny,
ale chyba nikogo to już nie dziwi. Turysta w każdym miejscu na świecie, a już
szczególnie w biedniejszych krajach, to prawdziwa, chodząca żyła złota, z której bez żadnej krępacji można korzystać do woli.
Do La Paz wjeżdżamy przez El Alto, uroczą na
swój boliwijski sposób, aleją Jana Pawła II. Korek, smród spalin, pozorny
chaos. Przytłacza mnie nadmiar bodźców, a kiedy zaczynamy zjeżdżać... ogrom
miasta. Miasto jest położone na wysokości 3200-4100 mnpm i zaczynam się obawiać czy ono przypadkiem nie pożre nas w całości,
mlaskając przy tym głośno. Hałas jest wszędzie, na każdym wolnym metrze ktoś
coś sprzedaje, gotuje lub smaży. Mijamy witch market, ostre, zimne światło na
straganach podświetla dary dla Matki Ziemi, Pachamamy.
Chciałbyś złożyć w
ofierze wysuszoną lamę? Nic trudnego, mnóstwo z nich spogląda na przechodniów
swymi martwymi, suchymi, zapadniętymi oczami. Oczywiście drewno można od razu
też kupić, do tego wino, sztuczne dolary, woskowe intencje i sam nie wiem co
jeszcze. Świt przynosi trochę spokoju, miasto budzi się leniwie, na
przyhotelowych ulicach nie ma nawet jakiegoś wielkiego ruchu. Kobiety na
straganach szydełkują, robią na drutach, jedzą śniadanie.
Ścisłe centrum to architektoniczna katastrofa, jeden wielki kontrast wszystkiego ze wszystkim. Kawałek dalej świat się zmienia, przystrzyżone trawniki, ład na ulicach,
sieciowe restauracje, domy towarowe, ludzie przypominający, przynajmniej z
ubioru, Europejczyków. Inny świat, miejscowy Beverly Hills - jak mówi nam
lokalny przewodnik, Boliwijczyk. Kolejnych kilka minut w busie i kilkaset
metrów niżej i jesteśmy w Dolinie Księżycowej. Na jednej ze skał swój koncert
na flecie, później na charango, boliwijskiej gitarze, gra nam Indianin.
Jest cudownie. Jest gorąco.
W La Paz nie ma komunikacji miejskiej w
naszym rozumieniu. Zamiast metra, czy tramwajów ostatecznie zlikwidowanych kilkadziesiąt lat temu są... kolejki linowe. 10 linii, łącznie 33 km podniebnego transportu publicznego. Zamiast spalin i korków przyjemny szum rozrzedzonego powietrza. Każdego dnia 100 tysięcy Boliwijczyków dojeżdża do pracy zaglądając sąsiadom w okna, ale oczywiście także turyści korzystają z tej atrakcyjnej, wygodnej i nowoczesnej formy transportu. Zjeżdżaliśmy w dół busem, kilkaset metrów do góry jedziemy kolejką. Najpierw linia zielona, potem żółta,
szara, jesteśmy w niebie. W przenośni, ale i dosłownie. Szybujemy nad domami,
placami, ulicznymi straganami. Między budynkami wciśnięty jest
czterdziestotysięczny stadion, na którym Boliwia wygrała z Brazylią, a nawet 6-1 z Argentyną z Messim w składzie - o czym z dumą donosi nasz przewodnik po mieście.
Nad
aglomeracją, jak dobry ojciec, góruje ośnieżony sześciotysięcznik, Huayna Potosí. Tymczasem
czerwoną kolejką zjeżdżamy do centrum, znów pochłania nas hałas i chaos. Znów
siedzimy na dworcu, nie mogę znieść tego wrzasku, ciągłego nawoływania. Boli
mnie głowa. Miasto mnie przeżuło i wypluło. Miasto mnie zachwyciło. Jest cudowne, ale już nie chcę tu wrócić. Jest cudowne i nigdy o
nim nie zapomnę.
Z wielkomiejskiej dżungli, komfortowym,
nocnym autobusem z leżącymi miejscami, przenosimy się na pustynię. Może nie
jest to pustynia w dosłownym znaczeniu, ale bezbrzeżną i rozciągającą się po
horyzont przestrzeń trudno inaczej nazwać. No chyba, że po prostu: Salar de
Uyuni.
Wielkie solnisko położone na wysokości 3653 mnpm wygląda jak... pustynia pokrytą grubą warstwą śniegu i
lodu. Do tego błękitne, bezchmurne niebo. Chyba tak właśnie to sobie
wyobrażałem, choć ogrom tego solniska mimo wszystko robi wrażenie. Jedziemy land cruiserem
przez ten ocean bieli, głowa zdążyła mi opaść ze trzy razy. Jak w tej monotonii
radzi sobie Rodrigo, nasz kierowca i przewodnik po solnisku? Nie tylko nie
przysypia, ale i trafia, gdzie chce. Po jakichś 150 km od Uyuni z solnej
pustyni zaczyna wystawać Dom Inków, Isla Incahuasi, skalna wyspa porośnięta większymi niż ludzie kaktusami.
Co to jest za niebywałe miejsce! Chodzisz wśród tych olbrzymich sukulentów, wdrapujesz się coraz wyżej i patrząc w niekończąca się biel zauważasz, jak jesteś mały. A na szczycie ołtarzyk, z niedopalonymi darami
dla Pachamamy.
Dzień się kończy, stoimy na tej solnej tafli i podziwiamy zachód
słońca popijając boliwijskie wino. Taki to romantyczny wieczór zafundował nam
nasz Rodrigo. Słońce się schowało, a wraz ze słońcem spadała temperatura.
Trzeba się spieszyć do hotelu, na noc zapowiadają minus 10 stopni. Jesteśmy na
solnisku, czy kogoś zatem dziwi, że nasz nocleg zaplanowano w grocie solnej.
Żeby być bardziej precyzyjnym, w budynku, w którym podłoga to sól
gruboziarnista, ściany to solne bloczki, a łóżko to jeden wielki solny blok! Nie,
nie, na szczęście poduszki są zwykłe, kilka koców też, bo w środku nie ma
ogrzewania i temperatura jest raptem kilka stopni wyższa od tej na zewnątrz.
Rano jest rześko, bez zimowych czapek się nie
obejdzie. Ruszamy dalej, odkrywamy wszelkie możliwe rodzaje pustynnych
bezdroży. Toyota meandruje między wulkanami, które z dumą pokazują swój
majestat, sunie od laguny do laguny, organizacja tej wyprawy po raz kolejny
mnie zachwyca. Kiedy my polujemy na flamingi (fotograficznie, żeby nie było niedomówień), Rodrigo w specjalnie przygotowanym miejscu przygotowuje lunch.
Potem
jedziemy jeszcze kilkaset kilometrów, pustynia się zmienia, bywamy to na
księżycu, to na marsie, zmienia się wysokość, na 5 tysiącach lądujemy w prawdziwym
piekle. A przynajmniej ja tak sobie piekło wyobrażam. Jakaś czarna, podobna do smoły, maź gotuje się w ziemi, w powietrze strzela para, śmierdzi
siarką. I do tego okrutnie piździ! Niby termometr pokazuje tylko 3 stopnie
poniżej zera, ale urywający głowy wiatr potęguje uczucie zimna. Pora spać, tym
razem już nie ma zmiłuj i korzystamy z pożyczonych śpiworów!
Rano czeka nas niespodzianka. Zamieć śnieżna
stawia pod znakiem zapytania możliwość wyjechania ze schroniska. Dopiero o 8
dowiemy się, czy droga w kierunku granicy z Chile jest przejezdna. Uff,
jedziemy. Na termometrze minus 6, wiatr zawiewa świeży, sypki śnieg na drogę.
Widoczność momentami ogranicza się do tego, że w miarę wyraźnie widzimy tylko
znaczek naszej toyoty, ale Rodrigo nic sobie z tego nie robi. Ba, w największej
zawierusze wyciąga telefon i nagrywa - mówi, że w takich warunkach jeszcze nie
jechał! Nie żebym się bał jakoś mocno, ale profilaktycznie zapinam pasy. Wciąż jest przenikliwie zimno, wyskakujemy tylko na fotki przy wulkanie
Licancabur, lagunie zielonej i białej i meldujemy się na granicy z Chile. Śniegu po
kostki, wszyscy spięci i podenerwowani. Już wcześniej musieliśmy wyrobić ‘mobility pass', do
tego zdobyć urzędowe potwierdzenie naszych szczepionek, a żeby wrażeń było więcej... wylosowano
mnie do testu na covid (tak, tak, tu wszyscy w głębokiej panice, nawet
na ulicach chodzą w maskach). Pani w masce na brodzie wsadziła mi kija w nosa,
chwile potem przyniosła płachtę B5 z negatywnym wynikiem, więc po raz drugi tego poranka wysyczałem przeciągłe uff i z żalem, ale i wielkim
uczuciem ulgi żegnamy się z Rodrigo, Boliwią i wysokościami. Następny przystanek na
trasie, San Pedro de Atacama, jest już ponad 2 tysiące metrów niżej. I znów
jest ciepło. I znów jest cywilizacja!
Ciepło napisałem? Było, rzeczywiście, ale
tylko gdy po południu zostaliśmy w tym maleńkim, ciekawym, klimatycznym, choć
bardzo turystycznym miasteczku. Nazajutrz o 5 rano zerwaliśmy się wyrka, aby z
powrotem wspiąć się na 4400 i podziwiać jedne z największych na świecie
gejzerów. Na tej wysokości woda wrze w temperaturze 85 stopni, para bucha w
górę, a nasza pani przewodnik, prawdziwa Indianka!, z pasją opowiada o
wierzeniach i zwyczajach jej kultury. Pokazuje nam rosnące roślinki, każda
okazuje się być na jakąś dolegliwość, a to na żołądek, na serce, na potencję. Znajduje też coś zastępujące płyn zmiękczający pranie. A jak cudownie naśladuje mowę
ptaków i innych żyjątek! I tylko minus 12 na termometrze psuje atmosferę, bo im
dłużej wpatrujemy się w gejzery, tym bardziej nasze członki - mimo, że odziane
w zimowe rękawice i 3 pary skarpet - marzną do kości. Na szczęście słońce
wychyla się zza wulkanu i od razu można poczuć, jak ta życiodajna energia
spływa w nasze zziębnięte paluszki. Śniadamy też na zewnątrz (sic!), z widokiem
na gorące źródła i wulkany, ale dopiero gorąca, parująca jak gejzery kawa rozgrzewa nas
na dobre.
Ciepło jest też w Dolinie Księżycowej. W miejscu zetknięcia i
wypiętrzenia się płyt tektonicznych powstały bajeczne formacje skalne, a piach
tworzy kilkudziesięciometrowe wydmy. Nasza indiańska opiekunka snuje opowieści zasłyszane od swojej babci, która przeżyła, bagatela, 114 lat. Aczkolwiek te najbardziej chwytające za serce to te z czasów wojskowej junty, czyli stosunkowo świeże. Dzień
zaczęliśmy piknikowo, tak też go kończymy. Przy zachodzącym słońcu podziwiamy
bezkres pustyni Atacama i konsumując orzeszki, oliwki i chipsy... delektujemy
się chilijskim winem, Castillero del Diablo, bardzo przecież popularnym i w
naszym kraju raju. Oczywiście nie zapominamy o Matce Ziemi, pierwsze dwa "łyki" lądują na piachu - trzeba się podzielić, ostatecznie to Pachamamie zawdzięczamy te wszystkie zjawiskowe krajobrazy.
Pisco sour, dla odmiany, chyba w Polsce nie
jest zbyt popularne - ja przynajmniej się z tym drinkiem nie spotkałem. Przy
zachodzącym słońcu siedzimy na dachu hotelu i delektujemy się tym kwaskowym
napitkiem, a przede wszystkim znakomitym widokiem na zatokę i otaczające ją
Valparaiso. Do miasta chciałem przyjechać od zawsze, od momentu kiedy
obejrzałem film Ridleya Scotta, Biały szkwał z Jeffem Bridgesem, bo w pewnym momencie
pojawiła się tam piosenka Stinga, o dość jednoznacznym tytule: Valparaiso. Było
to w czasach, kiedy człowiek podróżował raczej między regałami z pieluchami, a
w przypływie wolności na plac zabaw, ale tak bardzo zapadła mi w pamięć, że
możliwość przyjazdu tutaj bardzo mnie podnieciła. No i przyszła pora na
zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością.
Hotel mamy fajny, w bardzo przyjemnym
miejscu, na jednym z wielu wzgórz, z widokiem na miasto. Wąskie, pochyłe ulice
oblepione są domami, które w znakomitej większości pokrywa graffiti. To
wszystko jest nawet i urocze, ba! romantyczne wręcz. Miasto jest bardzo pofałdowane,
więc raz po raz trafiamy na jakiś punkt widokowy na zatokę. Co rusz natrafiamy na
jakieś ciekawe miejsce, na przykład więzienie przemianowane na instytucję kulturalną lub uliczkę z knajpkami w domach o strasznie krzykliwych kolorach. Im niżej jednak, tym tego romantyzmu mniej. Zdezelowane
domy, szare ulice, port, taka wszechobecna bylejakość. Kolorytu dodają
windy/kolejki funicolares jak w Lizbonie i malowidła na fasadach. Jeden z
napisów głosi: we are not hippies, we are happies. Trochę to chyba nie współgra
z tym co można zaobserwować na ulicach (z zastrzeżeniem, że jesteśmy tu raptem
jeden dzień), ludzie jakoś przygaszeni, próżno szukać u mieszkańców jakiegoś zaraźliwego szczęścia. Podobno to miasto anarchistów, a wszyscy na ulicach posłusznie paradują w covidowych maskach. Co rusz mural głoszący, że gazety kłamią, albo nawoływania
do głosowania za lub przeciw nowej konstytucji. Nasz przewodnik raz jest za,
za chwilę na myśl o niej wzdryga się z niechęcią. I takie to jest miasto, dziwne jakieś,
nie ma co tu za długo siedzieć, wracajmy do Santiago!
Tu już definitywnie kończy się „egzotyka”.
Santiago to duże i nowoczesne miasto, niezbyt różniące się od np. Warszawy. Otoczone
jest górami, co dodaje mu uroku, szczególnie jak się wdrapie na jedno ze wzgórz
i oglądać je można na tle ośnieżonych szczytów, skąpane w… smogu i
zachodzącym słońcu. Paradujemy po centrum, cała masa studentów, klubów,
nowoczesnej architektury. Nie ma osiołków, kapeluszy, jest normalne miejskie
życie, choć nad rzeką mnóstwo jest prowizorycznych namiotów, w których żyją emigranci. Przy pałacu prezydenckim ustawiła się długa kolejka po nowe wydanie
projektu konstytucji, my jednak lądujemy tuż za rogiem, w zakątku food trucków. Tu to już
zupełny chill. Siedzimy zapadnięci w miękkich poduchach, z głośników sączy się
odprężająca muzyka, wytatuowany pan wkłada serce w nasze empanady i sałatki. I to jest bardzo łagodne
zakończenie tej ponad trzytygodniowej, niezbyt intensywnej, ale pełnej
różnorodnych wrażeń wyprawy.
Tymczasem!
No chyba, że jeszcze trochę andyjskich klimatów?
Bardzo miło było poczytać i ponownie zrozumieć, że za późno na taki wypad. A miało być na 60-te urodziny. Te wysokości, przewyższenia, bóle głowy. Brr. Ale opisuje Pan tak wdzięcznie, że wyobraźnia pracuje. Buziak dla Agi. BP
OdpowiedzUsuńChciałbym wierzyć, że na podróż nigdy nie jest za późno, może warto rozważyć trochę inny, mniej zróżnicowany program. Poza tym, każdy organizm na wysokość reaguje inaczej i szczerze mówiąc nie wiem, czy wiek ma na to negatywny wpływ.
UsuńProszę nie porzucać marzeń.
W każdym razie cieszę się, że relacja się Pani podobała.
Pozdrawiamy serdecznie, tym razem z Nepalu!